„Żyd”. W maju 1942 roku Lien widzi matkę przy kuchennym stole, na którym leży płachta żółtego materiału w deseń z obrysowanych czarną linią gwiazd. Na każdej z nich widnieje słowo „Żyd”, a wokół brzegu biegnie kropkowana linia ułatwiająca wycinanie. Ponieważ muszą teraz nosić takie gwiazdy na każdym ubraniu, w którym wychodzą z domu, mamusia starannie przyszywa gwiazdę z napisem „Żyd” do jedwabnej sukienki kupionej w Bonneterie.
Dzieci, które Lien zna i z którymi bawi się na ulicy, zachowują się tak samo jak zawsze, ale te, które spotyka w drodze do szkoły, nie są już takie miłe. Czasami rzucają w nią kamieniami. Pewnego dnia grupka dzieci podbiega do niej, łapie ją i wciąga do bocznej uliczki, skandując „złapaliśmy Żydówkę”. Kiedy nie wraca na czas do domu, ojciec idzie jej szukać. Banda dzieciaków wycofuje się na jego widok, ale kiedy bierze on córkę za rękę, prowodyr zbiera się na odwagę i podchodzi bliżej. „Brudny Żyd” – mamrocze, na wpół zawstydzony, gotów czmychnąć w każdej chwili. Tato go ignoruje, z najwyższym trudem zachowując spokój. Kiedy prowadzi Lien z zaułka do domu, dziewczynka czuje drżenie palców, którymi obejmuje jej dłoń.
W drzwiach kamienicy nr 31 czeka na nich pani Andriessen. Na widok Lien wyraz niepokoju, który wcześniej malował się na jej twarzy, ustępuje lekkiemu, nerwowemu uśmiechowi ulgi. Dziewczynka jest zdziwiona, ponieważ pani Andriessen prawie nie wychodzi ze swego pachnącego mydłem pokoju. Starsza pani, zaczerwieniona z emocji, odwraca się i woła coś w kierunku otwartych drzwi ich mieszkania. Zapewne informuje mamę, że wszystko już w porządku. Lien przychodzi nagle do głowy, że skoro pani Andriessen wolno z nimi mieszkać na Pletterijstraar, musi być Żydówką tak samo jak ona; nie jest jednak pewna, czy jej rozumowanie jest słuszne.
Ciocia Ellie natomiast na pewno nie jest Żydówką, ponieważ nie jest jej prawdziwą ciocią, tylko mamusi bliską przyjaciółką, która ich często odwiedza, choć nie musi nosić gwiazdy na ubraniach.
Podczas wakacji Lien często przesiaduje na podwórku, w kuchni albo na schodach przed domem. Zawiera znajomość z Lilly, która mieszka na piętrze pod numerem 29. Lilly rysuje ołówkiem w jej pamiętniku cztery równoległe linijki i dokładnie na środku strony kaligrafuje wierszyk:
Piękne są bratki i piękny mak, I róża zakwita pięknie,
lecz najpiękniejszy ze wszystkich kwiat to złote serduszko Lientje.
W lewym rogu dorysowuje kilka ukośnych linii i pisze: „Dokazywałam, zamiast grzecznie spać, więc mama się wściekła i chciała mnie sprać”. Za każdym razem, kiedy czytają to sobie na głos, zaczynają chichotać.
A potem, pewnego wieczora na początku sierpnia, jeszcze przed końcem wakacji, mamusia jak zwykle wchodzi do pokoju Lien, żeby otulić ją kołdrą i pocałować na dobranoc. Siada na krześle obok łóżka, kładzie jedną dłoń na kołdrze, a drugą gładzi włosy córeczki.
– Muszę ci zdradzić sekret – mówi. – Przez jakiś czas będziesz mieszkać gdzie indziej.
Zapada milczenie. Wszystko, co dzieje się później, jest zamglone, niewyraźne, ale to zdanie, wypowiedziane głosem mamy, utrwala się w jej pamięci. Lien pamięta, że czuła się kochana i że jej matka była piękna i dobra. Konieczność dochowania tajemnicy bardzo ciąży Lien, kiedy następnego ranka siedzi na schodach przed domem w towarzystwie Lilly i kilkorga innych dzieci. Chciałaby móc im wszystko powiedzieć. Przyjemnie jest mieć sekret, ale konieczność zachowania go przez tak długi czas wcale nie jest fajna. Kiedy mamusia wraca do domu, Lien zbiega po schodach, żeby wyjść jej naprzeciw.
– Czy mogę im powiedzieć? – pyta szeptem. – To taki przyjemny sekret.
Ale mama jej nie pozwala; to bardzo ważne, żeby nikt o niczym nie wiedział.
Tamtego wieczoru odbywa się spotkanie rodzinne z udziałem ciotek i wujków, którzy tłoczą się w kuchni; ci, dla których zabrakło miejsca, zaglądają do środka, stojąc w drzwiach do pokoju rodziców. Nie jest to wprawdzie przyjęcie urodzinowe, ponieważ wśród gości nie ma dzieci (z wyjątkiem malutkiego Robbiego), ale i tak Lien znajduje się w centrum uwagi. Czuje w ustach niemal zapomniany, słodki smak czekolady i wszyscy po kolei sadzają ją sobie na kolanach. Nie wiedzieć czemu postanawia być niegrzeczna i śmiejąc się piskliwie, w sposób, jakiego mamusia nie znosi, wskazuje na pryszcz na nosie cioci Ellie, ale choć głośno piszczy i pokazuje ludzi palcem, nikt nie przywołuje jej do porządku. Jej wrzaski wybijają się ponad szmer pozostałych głosów; dorośli rozmawiają z sobą po cichu, wpatrzeni w Lien. Wszystko dzieje się tak szybko. Nie ma czasu na mówienie ani nawet myślenie o pytaniach, które pojawiają się w jej głowie, a potem znikają. Mimo gorączkowej atmosfery, wieczór ciągnie się godzinami, wypełniony przytulaniem i szeptami. W końcu pogrążona w półśnie Lien czuje, że ojciec niesie ją do jej pokoju.
Rankiem, tuż po śniadaniu złożonym z chleba i sera, w drzwiach ich mieszkania staje jakaś pani, jeszcze bardziej dystyngowana niż pani Andriessen i nie tak stara. Jest energiczna, stanowcza, ale wesoła, zupełnie jak pielęgniarka w gabinecie lekarskim. Mówi Lien miłe rzeczy, wypytuje ją o szkołę i ulubione książki. Choć Lien mało czyta i trochę się tego wstydzi, przypomina sobie w porę, że lubi Jana Klaassena i Katrijn. Elegancka pani jest całkiem młoda, ale nie wygląda na czyjąś mamę. Wyprawa z nią to prawdziwa przygoda z rodzaju tych, które sprawiają, że z emocji czuje się lekkie mdłości. Lien jest podekscytowana, ale w głębi duszy czuje spokój. Kobiety zręcznie i szybko odpruwają gwiazdy od jej sukienek.
Lien może zachować swoje imię i nazwisko, de Jong, ale nie wolno jej nic mówić o mamusi, tatusiu ani o rodzinie. Odtąd nie ma być Żydówką, tylko zwykłą dziewczynką z Rotterdamu, której rodzice zginęli podczas bombardowania. Gdyby ktoś pytał, ma powiedzieć, że pani, z którą podróżuje, nazywa się Heroma i że zabiera ją do cioci, która mieszka w innym mieście, w Dordrechcie. Lien musi przez cały czas trzymać się bardzo blisko tej pani, musi iść przytulona do niej, żeby nikt znajomy nie zauważył, że nie nosi gwiazdy na ubraniu. Mama mówi dokładnie to samo co pani Heroma i każe Lien wszystko powtarzać, choć dziewczynka już zapamiętała, co ma mówić i jak się zachowywać. Potem następuje pożegnalny pocałunek i uścisk tak mocny, że aż troszkę boli i Lien jest już na Pletterijstraat. Idzie szybko, starając się dotrzymać kroku pani Heromie i z całej siły wtula się w jej płaszcz. Torba z rzeczami Lien, wśród których nie mogło zabraknąć pamiętnika i układanki od tatusia, zwisa z ramienia pani Heromy, obijając się o jej biodro przy każdym kroku. Dworzec jest niedaleko od domu Lien, dlatego dojście ulicami, a potem przez park (dokąd Żydzi nie mają wstępu) do stacji Hollands Spoor zajmuje niewiele czasu. Od frontu dworzec wygląda jak pałac, nie mają jednak czasu, żeby mu się przyjrzeć, ponieważ ich pociąg za chwilę odjeżdża. Lien myśli przelotnie o swoim pokoju, który jest tak blisko, że mogłaby do niego dobiec.
Pani Heroma rozmawia z nią o śmiesznych nazwach różnych miejsc. Mówi, że w Holandii jest ich całe mnóstwo. Na przykład ulica Podwójnej Kiełbasy w Amsterdamie, Wąsy w Groningen albo ulica Chorej Kaczki w Zelandii. Jest też ulica, która nosi miano Za Dziką Świnią. Wszystkie te nazwy wydają się Lien niezwykle zabawne. Lubi panią Heromę i zaśmiewa się, kiedy za oknem ich przedziału budynki Hagi przesuwają się coraz szybciej i szybciej, a tuk-tuk, tuk-tuk kół wagonu na spojeniach szyn staje się coraz głośniejsze i nabiera tempa. Dym z komina lokomotywy jest brudny, ale pachnie czystością. „Czy Lien zna jakieś miejsca o śmiesznych nazwach?” Po długim zastanowieniu przypomina sobie ulicę Złodziei Krów, o której pani Heroma nigdy nie słyszała.
– Ulica Złodziei Krów, a to dobre! – mówi pani Heroma.
Lien zamierza dodać: „Ta ulica jest niedaleko od naszego domu”, ale powstrzymuje się w samą porę.
W Dordrechcie jest tylko jeden dworzec kolejowy, nie tak jak w Hadze. On także przypomina pałac, tylko trochę mniejszy i w przeciwieństwie do tego, z którego wyruszyły, pozbawiony wież. Przechodzą przez następny park – większy niż w rodzinnym mieście Lien i senny w to słoneczne popołudnie – a potem idą ulicami z małymi, niewysokimi domkami, zupełnie niepodobnymi do haskich dwupiętrowych kamienic. Lien bolą nogi ze zmęczenia i przejście każdej kolejnej przecznicy zajmuje jej trochę więcej czasu, ale pani Heroma na każdym rogu podaje jej nazwę ulicy, a potem śmieszną nazwę ulicy w jakiejś innej miejscowości w Holandii, więc dziewczynka maszeruje wytrwale. Przechodzą Mauritsweg (ulicę Maślanej Góry), Bilderdijkstraat (ulicę Króliczej Fajki) i wreszcie docierają na miejsce. Wszystkie domy, które mijały po drodze, wydawały się Lien małe w porównaniu z budynkami w Hadze, ale te na Bilderdijkstraat są najmniejsze ze wszystkich. Ulica wcale nie wygląda tak, jakby stały na niej jakieś domy; po obu stronach jak okiem sięgnąć ciągnie się niski mur z czerwonej cegły, w który powstawiano drzwi i okna.
Po jezdni biega z krzykiem grupka chłopców. Pani Heroma, nie zwracając uwagi na zamieszanie, podchodzi prosto do drzwi z numerem 10 i energicznie puka w okrągłą szybkę. Lien nie wie, że w kieszeni płaszcza jej opiekunki znajduje się list napisany tym samym pewnym charakterem pisma, którym mama wpisała się na drugiej stronie albumu córeczki. List, który Lien przechowuje w swoim amsterdamskim mieszkaniu, nosi datę „sierpień 1942”. Oto jego treść:
Wielce Szanowni Państwo
chociaż się nie znamy, żywię nadzieję, że jesteście ludźmi, którzy zaopiekują się moim jedynym dzieckiem, jako jego ojciec i matka. Okoliczności zmuszają mnie do oddania córeczki. Proszę, abyście się nią zajmowali z całą dobrą wolą i mądrością.
Wyobraźcie sobie Państwo ból naszego rozstania. Czy jeszcze kiedyś ją zobaczymy? 7 września skończy 9 lat. Mam nadzieję, że będzie to dla niej radosny dzień.
Zapewniam, że jest moim pragnieniem, by traktowała tylko Was jak ojca i matkę i by w chwilach smutku znajdowała u Was prawdziwie rodzicielskie pocieszenie.
Jeśli Bóg da, po wojnie wszyscy się spotkamy i z radością uściśniemy sobie dłonie. Kieruję te słowa do Państwa jako ojca i matki:
Lientje