Teraz, kiedy jej już nie ma, ku własnemu zaskoczeniu łapię się czasem na tym, że za nią tęsknię. Nie jako osobą, tak głęboko nasza relacja się nie posunęła. Raczej jak za meblem, do którego się przywykło, albo może za psem, który zawsze leżał w tym samym kącie pokoju. Nie cierpię wszystkich zwierząt, a już zupełnie nie rozumiem, co ludzie widzą w psach poza nazbyt wygodnickim głaskaniem własnych, niepewnych siebie ego, ale dzisiaj na opuszczonej ulicy miasta natknąłem się na jednego. Zwierzak był głodny i, przysięgam, miał dokładnie taki sam wyraz oczu jak Leanne. Może to była reinkarnacja, bo i on był gruby, i nie chciałem się dłużej zastanawiać, jak to możliwe, skoro nie ostali się już żadni właściciele, którzy karmiliby swoje oczka w głowie biodynamicznymi sercami wołowymi. Większość psów, które teraz się po ulicach, jest agresywna, nawykła do ludzkiego mięsa, ale to zwierzę uniosło łeb i lekko zamerdało, kiedy do niego podszedłem.
Ku mojemu zaskoczeniu wyciągnąłem rękę, żeby je pogłaskać. Gdy tylko dotknąłem jego łba, pies przestał merdać, ale wciąż stał i wpatrywał się we mnie tym, co – wydaje mi się – określa się wiernym wzrokiem. Następnie obrócił się na grzbiet, unosząc cztery łapy, jakby ktoś – tu następuje suchy śmiech – wydał mu rozkaz „zdechł pies”.
Pies okazał się suką. Na widok rzędu nabrzmiałych sutków nagle ogarnęło mnie obrzydzenie. Cofnąłem raptownie dłoń, lecz zwierzę po prostu leżało, gapiło się na mnie tymi idiotycznymi oczyma.
Krzyknąłem „paszoł won” – zwierzęta z definicji są rodzaju męskiego, nawet jeśli to suczki – i wymierzyłam kopniaka między żebra. Pies zaczął cicho skomleć. Nie zabrzmiało w tym oburzenie ani złość, raczej jakby mój kopniak potwierdził to, co zawsze sądził. Po kolejnym kopnięciu uciekł z podkulonym ogonem, a ja poszedłem do domu sam, mijając rzędy opędzlowanych witryn sklepowych, nagle irracjonalnie poirytowany.
Podczas plądrowania szyby zostały rozbite, sklepy do połowy spalone, a manekiny z wystaw porzucone w nieładzie,
z połamanymi kończynami jedna na drugiej, przez co wygląda to tak, jakby odbywały się tu najdziksze orgie.
Ale inne rzeczy, większość, pozostały nietknięte: zasłony schludnie udrapowane za futrynami okiennymi, stojaki
pełne osieroconych rowerów, przystanki, na których nie zatrzymują się już żadne tramwaje. Zawsze myślimy, że
otaczające nas przedmioty nam służą; dopiero gdy nasze życie się zatrzymuje, okazuje się, kto jest najsilniejszy, jak beznamiętnie wszystko toczy się dalej. Nad kanałem, gdzie mieszkam, dla powierzchownego obserwatora nie zmieniło się niemal nic: samochody grzecznie zaparkowane jeden przy drugim, kaczki w wodzie nadal w tępym oczekiwaniu, że ktoś przyjdzie je nakarmić, łodzie mieszkalne obecnie prawdopodobnie wzięte w posiadanie przez gołębie, ale i to również nie jest niczym nowym. Najdziwniejsze jest to, czego nie ma – absolutna nieobecność dźwięku. Żadnych obłąkańczo dzwoniących rowerzystów kamikadze, zero poirytowanego klaksonu kierowcy, któremu drogę zajechał samochód dostawczy, ostały się jeszcze tylko ptaki. Tylko ptaki, które dzięki zniknięciu człowieka odkryły nową radość życia i teraz głośniej i bardziej triumfalnie śpiewają.
Spodziewałam się, że koniec będzie bardziej dramatyczny. Jakieś bicie w kotły albo biali jeźdźcy, plaga szarańczy i przeraźliwe zgrzytanie zębami. Ale będę szczery: nie tęsknię za ludźmi. Bez wątpienia coś zostanie utracone wraz ze
zniknięciem hord, które jeszcze nie tak dawno temu zaludniały to miasto, po prostu nie wiem, co. Nie czuję absolutnie żadnego obowiązku, by je opłakiwać. Wszyscy ci nieznajomi, przedwcześnie złamane życia nie robią na mnie żadnego wrażenia; przeciwnie, trudno mi w sobie stłumić poczucie triumfu, kiedy idę wymarłymi ulicami, bez konieczności zatrzymywania się przed kimkolwiek, nie będąc przez nikogo obserwowanym.
Oto on, ostatni człowiek; tu jestem.