Kiedy wyobrażałam sobie shinrin-yoku, „leśną kąpiel”, przywoływałam obraz Śpiącej Królewny na etapie zwłok, otoczonej prastarymi drzewami, ćwierkającymi ptakami i snopami słonecznego światła. Po prostu było wiadomo, że w jakiś sposób ona to wszystko wchłania i obudzi się odświeżona, oświecona i gotowa na swojego przystojnego księcia. Myliłam się pod tak wieloma względami. Po pierwsze, w Japonii nie ma już zbyt wielu pierwotnych puszcz, a po drugie – trzeba się trochę przy takiej kąpieli napracować, choć chwilowe obumarcia nie są odradzane. W Parku Narodowym Chichibu-Tama-Kai, półtorej godziny pociągiem od Tokio, miałam się skupić na cykadach i dźwięku płynącego strumienia, kiedy nagle tuż obok mnie przejechał z warkotem bus marki Mitsubishi. Wypluł z siebie kolejnych biwakowiczów, którzy wysypali się z niego na skraju miasteczka namiotowego; wokół biegały dzieciaki z wędkami i różowymi poduszkami. To właśnie była przyroda w japońskim stylu.
Zamieszanie najwyraźniej nie przeszkadzało pozostałym kilkunastu uczestnikom mojej wyprawy
shinrin-yoku. Japończycy mają bzika na punkcie tego rozwiązania, które jest tutaj standardowym środkiem profilaktycznym. To doskonalenie zmysłów w taki sposób, aby otwierały się na otaczający człowieka las. Nie chodzi o zupełnie dzikie miejsca, lecz o hybrydę przyrody i cywilizacji, którą Japończycy tworzą od tysięcy lat. Można się przespacerować, napisać haiku, przełamać gałązkę lindery trójklapowej i wdychać jej leśny, elegancki zapach. Cała koncepcja opiera się na pradawnej więzi, którą można wydobyć na światło dzienne za sprawą kilku sensorycznych trików.
„Ludzie wyjeżdżają z miasta i dosłownie kąpią się w zieleni” – wyjaśnił mi Kunio, nasz przewodnik. „W ten sposób stają się zdolni do odprężenia”. Żeby nam w tym pomóc, Kunio – leśnik-ochotnik – ustawił nas na wzgórzu, twarzą do strumienia, z opuszczonymi po bokach rękami. Rozejrzałam się dokoła. Wyglądaliśmy jak Ziemianie porażeni światłami statku-matki. Kunio, ogorzały i radosny, polecił nam wdychać powietrze przez siedem sekund, wstrzymać na pięć, wypuścić. „Skupcie się na swoich brzuchach” – doradził.
Potrzebowaliśmy tego. W większości byliśmy miastowymi ujeżdżaczami biurek. Wyglądaliśmy jak słabe, obrane nasiona soi, tacy zmęczeni i bladzi. Obok mnie stał Ito Tatsuya, czterdziestojednoletni biznesmen z Tokio. Podobnie jak wielu innych tamtejszych uczestników jednodniowych wycieczek niósł ze sobą nadmiernie dużo sprzętu, którego znaczna część dyndała mu u pasa: telefon komórkowy, aparat fotograficzny, butelka na wodę, komplet kluczy. Japończycy byliby świetnymi skautami i prawdopodobnie dlatego są świetnymi pracownikami biurowymi. Pracują więcej niż ktokolwiek inny w krajach o wysokim poziomie rozwoju. Zaszli już tak daleko, że ukuli termin
karōshi – śmierć z przepracowania. Zjawisko to odkryto w okresie bańki ekonomicznej lat osiemdziesiątych, kiedy pracownicy w sile wieku zaczęli padać jak muchy, a w następnych latach w krajach rozwiniętych szerzyła się wieść: cywilizacja może nas zabić. Wraz z Ito odetchnęliśmy sosnami, a potem zanurkowaliśmy w pudełka z
bentō, pełne ośmiornic i marynowanych warzyw korzeniowych. Kunio chodził między nami i pokazywał zdumiewająco gałązkowatego patyczaka. Wydawało się, że barki Ito rozluźniają się z minuty na minutę.
– Kiedy jestem tutaj, na świeżym powietrzu, nie myślę o rzeczach – powiedział, zręcznie zagarniając kawałki rzodkiewki, podczas gdy ja rozrzucałam je po opadłych liściach dookoła.
– Jak jest po japońsku „stres”? – zapytałam.
– „Stres” – odpowiedział.
Park, w którym się znajdowaliśmy, jest największym skupiskiem drzew-olbrzymów w Japonii. To idealne miejsce do wprowadzania w życie najnowszych reguł japońskiej nauki o „wellness”. W zagajniku prostych jak tyczki kryptomerii Kunio wyjął ze swojego niewielkiego plecaka termos i poczęstował nas zebraną w górach herbatą o smaku kory i chrzanu japońskiego. Istotą shinrin-yoku, koncepcji nazwanej tak przez rząd w 1982 roku, ale opartej na dawnych praktykach sintoizmu i buddyzmu, jest chłonięcie natury wszystkimi pięcioma zmysłami – w tej części chodziło o smak. Wyciągnęłam się na szczycie porośniętego mchem głazu. Zakwakała kaczka. Może nie była to odległa i skalista dzika okolica, jaką wolał John Muir, ale nie było takiej potrzeby. Czułam się całkiem odprężona, a wkrótce miały to potwierdzić naukowe testy: pod koniec wycieczki moje ciśnienie krwi było o kilka milimetrów słupa rtęci niższe niż na początku. W przypadku Ito spadek był jeszcze większy.
Wiemy o tym, ponieważ uczestniczyliśmy w czterdziestej ósmej oficjalnej wyprawie „Leśnej Terapii” przygotowanej z myślą o shinrin-yoku przez Japońską Agencję Leśną. Instytucja ta chciała przysłużyć się Japończykom i znaleźć sposób na nieinwazyjne wykorzystanie lasów, które pokrywają 68 procent powierzchni lądowej kraju. W tym celu od 2003 roku przeznaczyła na badania poświęcone leśnym kąpielom około czterech milionów dolarów i w ciągu dziesięciu lat zamierza wyznaczyć sto szlaków Leśnej Terapii. Gości rutynowo zaciąga się do chatki, gdzie wkładają ręce w aparaty do pomiaru ciśnienia krwi, co stanowi element dążenia do zwiększenia zasobu danych dotyczących projektu. Do finansowanych przez rząd badań i kilkudziesięciu specjalnych szlaków należy dodać także niewielką liczbę japońskich lekarzy, którzy uzyskali certyfikaty w dziedzinie medycyny leśnej. Trudno przecenić niezwykłość tej sytuacji.
„Japońskie prace są w mojej opinii kluczowe; to kamień z Rosetty” – powiedział mi Alan Logan, wykładowca z Uniwersytetu Harvarda, naturopata, członek rady naukowej Międzynarodowego Towarzystwa Medycyny Naturalnej i Leśnej (z siedzibą w Japonii, rzecz jasna). „Musimy potwierdzić te koncepcje naukowo przez fizjologię stresu albo nadal będziemy nad stawem Walden”.
Japończycy mają dobry powód, żeby badać sposoby na rozluźnienie. Długie dni spędzane w pracy wraz z presją oraz rywalizacją o szkoły i posady skutkują trzecim najwyższym odsetkiem samobójstw na świecie (po Korei Południowej i Węgrzech). Jedna piąta mieszkańców Japonii żyje w wielkim Tokio, a 8,7 miliona ludzi musi codziennie korzystać z metra. W godzinach szczytu tłok jest tak wielki, że specjalni funkcjonariusze w białych rękawiczkach pomagają upchnąć pasażerów w pociągu, co także ma swoją specjalną nazwę,
tsukin jigoku – piekło dojeżdżania.