Większość filmów wojennych pomija długie okresy nudy i bezczynności żołnierzy, kiedy nie walczą oni z wrogiem. Podczas wojny w Wietnamie tysiącom żołnierzy amerykańskich tygodnie, miesiące, a nawet lata upływały po prostu na czekaniu. Niektórzy czekali na rozkazy, inni na to, aż nadejdzie okazja do walki. Hugh Penn, weteran z Wietnamu, wspominał, iż on i jego koledzy albo cały czas grali w futbol dotykowy, albo pili piwo za jednego dolara osiemdziesiąt pięć centów za skrzynkę. Tyle że nuda i dobre zachowanie nie idą z sobą w parze i dlatego nie wszyscy oddawali się zdrowym i z ducha amerykańskim rozrywkom.
Wietnam leży tuż obok regionu Azji Południowo-Wschodniej określanego mianem złotego trójkąta, obejmującego Laos, Tajlandię i Mjanma, i to właśnie stamtąd dostarczano większość heroiny, którą narkotyzowali się amerykańscy żołnierze w Wietnamie. Heroina może mieć różne stopnie czystości i w tamtym czasie większość laboratoriów w złotym trójkącie produkowała heroinę trzeciego stopnia czystości (tak zwany brown sugar). Wszystko uległo zmianie w 1971 roku, gdy w laboratoriach pojawili się najwyższej klasy chemicy z Hongkongu. Zaczęli wytwarzać heroinę o czwartym, sięgającym dziewięćdziesięciu dziewięciu procent, stopniu czystości. Jej cena wzrosła od razu z 1240 dolarów do 1780 dolarów za kilogram i zaczęto ją szmuglować do Wietnamu Południowego, gdzie amerykańscy żołnierze czekali jak kania dżdżu na coś, co wyrwie ich z nudy.
W jednej chwili heroina czwartego stopnia czystości była wszędzie. Kilkunastoletnie Wietnamki sprzedawały fiolki z heroiną, stojąc przy drodze prowadzącej z Sajgonu do bazy wojsk amerykańskich w Long Binh. W samym Sajgonie sprzedawcy uliczni wpychali takie same fiolki do kieszeni mijającym ich amerykańskim żołnierzom w nadziei, że wrócą po kolejną działkę. Dziewczyny sprzątające koszary dorabiały sobie na boku sprzedażą heroiny. Osiemdziesiąt pięć procent powracających z Wietnamu żołnierzy mówiło w wywiadach, że proponowano im heroinę. Jednemu z żołnierzy zaproponowano narkotyk, gdy tylko wysiadł z samolotu, którym przyleciał do Wietnamu. Żołnierz-narkoman, który mu ją zaoferował, kończył już służbę w Wietnamie i w zamian prosił jedynie o próbkę moczu, by móc przejść bez problemu kontrolę antynarkotykową w kraju.
Większość tych młodych ludzi, nim wstąpiła do armii, nie miała dostępu do heroiny. Przybywali do Wietnamu zdrowi i gotowi walczyć, a zamiast tego popadali w uzależnienie od jednego z najbardziej niebezpiecznych narkotyków znanych ludzkości. Nim wojna dobiegła końca, do prób z heroiną przyznawało się trzydzieści pięć procent poborowych, a dziewiętnaście procent przyznawało, że są uzależnieni. Narkotyk odznaczał się tak dużym stopniem czystości, że spowodował uzależnienie u pięćdziesięciu czterech procent tych, którzy go przyjmowali; znacznie więcej niż pięć do dziesięciu procent żołnierzy, którzy podczas pobytu w Wietnamie uzależnili się od amfetaminy i barbituranów.
Informacja o tym, że armia ma do czynienia z epidemią, dotarła do Waszyngtonu, zmuszając władze do działania. Na początku 1971 roku prezydent Richard Nixon wysłał do Wietnamu dwóch kongresmenów, by zbadali rzecz na miejscu. Republikanin Robert Steele i demokrata Morgan Murphy rzadko kiedy mieli podobny pogląd na różne sprawy, jednak w tym wypadku przyznali zgodnie, że sytuacja była katastrofalna. Ustalili, że w 1970 roku z powodu przedawkowania heroiny zmarło dziewięćdziesięciu poborowych i że do końca roku 1971 ta liczba miała jeszcze wzrosnąć. Podczas ich krótkiego pobytu w Sajgonie dealerzy dotarli także do nich, oferując im swój towar. Obaj kongresmeni nie mieli wątpliwości, że narkotyk przeniknie do Stanów Zjednoczonych. „Wojna w Wietnamie przenosi się teraz do kraju i będzie nas odtąd prześladować” – pisali w raporcie. „Pierwsza fala heroiny zbliża się już do naszych dzieci w szkole średniej”. Dziennik „New York Times” wydrukował powiększone zdjęcie Steele’a trzymającego fiolkę heroiny, by pokazać, że żołnierze amerykańscy w Wietnamie mogą ją dostać bez trudu. W artykule wstępnym redakcja opowiadała się za wycofaniem wszystkich wojsk amerykańskich z Wietnamu, „by uratować kraj przed destrukcyjną epidemią narkotykową”.
17 czerwca 1971 prezydent Nixon ogłosił na konferencji prasowej, że wydaje wojnę narkotykom. Spoglądając z powagą w kamery, powiedział z determinacją w głosie: „Wrogiem publicznym numer jeden jest w Stanach Zjednoczonych narkomania”.
Nixona i jego doradców martwiło nie tylko to, że żołnierze przebywający w Wietnamie uzależniali się od heroiny, lecz przede wszystkim to, co stanie się, gdy wrócą do kraju. Jak poradzić sobie z napływem stu tysięcy narkomanów? Sytuację pogarszał fakt, iż heroina była najbardziej podstępnym narkotykiem na rynku.
Badacze brytyjscy, oceniając szkodliwość poszczególnych narkotyków, przyznali pierwsze miejsce heroinie, która zdeklasowała pozostałe. W każdej z trzech kategorii pomiaru: prawdopodobieństwo pojawienia się uszczerbku na zdrowiu, prawdopodobieństwo uzależnienia się, prawdopodobieństwo zaburzenia relacji społecznych, heroina uzyskała najwyższą wartość: trzy na trzy. Była bez wątpienia najniebezpieczniejszym i najbardziej uzależniającym narkotykiem na świecie.
Bardzo trudno było zmusić osoby uzależnione od heroiny do odstawienia narkotyku, a i tak dziewięćdziesiąt pięć procent z tych, którzy go odstawili, sięgało po niego ponownie co najmniej jeden raz i ostatecznie tylko garstka całkowicie wyzwoliła się z uzależnienia. Nixon miał wszelkie powody do obaw. Zebrał zespół ekspertów, którzy dniem i nocą przygotowywali się na zalew stu tysięcy nowych pacjentów klinik odwykowych. Eksperci Nixona doszli do wniosku, że żołnierze narkomani powinni pozostać w Wietnamie dopóty, dopóki nie zerwą z uzależnieniem.
Rząd postanowił działać dwukierunkowo, angażując w tym celu środki zarówno w Wietnamie, jak i w kraju. W Wietnamie generał major John Cushman otrzymał za zadanie rozprawić się z narkomanią w wojsku, która rozpleniła się do tego stopnia, że widział jej skutki osobiście, przechadzając się po bazie. Lekarze potwierdzali, iż setki, jeśli nie tysiące mężczyzn było uzależnionych od heroiny. Cushman, wstrząśnięty skalą problemu, podjął zdecydowane kroki. Któregoś poranka o piątej trzydzieści zaskoczył żołnierzy, wydając im zakaz opuszczania bazy przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny. Każdego przeszukano i zorganizowano natychmiast punkty medyczne, gdzie zaczęto poddawać detoksykacji osoby uzależnione. Dostęp do heroiny stał się do tego stopnia utrudniony, że najbardziej zdesperowani zmuszeni byli płacić czterdzieści dolarów za fiolkę narkotyku, podczas gdy zaledwie dzień wcześniej płacili tylko trzy dolary. Na leczenie zgłosiło się trzystu żołnierzy i początkowo wydawało się, że Cushman jest górą, ale kiedy po kilku dniach złagodził zakaz opuszczania bazy, sytuacja zaczęła wracać do stanu poprzedniego. Nie minął tydzień, a cena heroiny spadła do czterech dolarów za fiolkę i ponad połowa z poddanych detoksykacji znowu sięgnęła po narkotyk.
Tymczasem w samych Stanach Zjednoczonych rząd powołał Lee Robins, profesor psychiatrii i socjologii na Washington University w Saint Louis, na kierownika programu monitorującego wychodzenie z uzależnienia żołnierzy powracających z Wietnamu. Robins zajmowała się badaniem podstawowych przyczyn epidemii schorzeń psychicznych i słynęła z niezwykłej zdolności zadawania podczas rozmowy z pacjentami właściwych pytań we właściwym czasie. Ludzie jej ufali i potrafiła wydobyć na wierzch istotne informacje, którymi zazwyczaj nie chcieli się dzielić z lekarzem. Rząd uznał, że będzie najwłaściwszą osobą do prowadzenia rozmów z tysiącami żołnierzy, którzy powrócili z Wietnamu, by stwierdzić, czy rzeczywiście udaje im się wyjść z nałogu.
Dla Robins była to niezwykła okazja do badań niemożliwych w żadnych innych okolicznościach. W 2010 roku wspominała:
[badanie] zażywania heroiny w normalnej populacji w dużym stopniu narażonej na niebezpieczeństwo uzależnienia było rzeczą jedyną w swoim rodzaju, ponieważ nigdzie na świecie nie zażywa się powszechnie heroiny. W samych Stanach Zjednoczonych zażywanie heroiny to tak rzadkie zjawisko, iż ogólnokrajowe badanie obejmujące 2400 osób dorosłych wykazało, że tylko dwanaście z nich zażywało rok wcześniej heroinę[1]. Ponieważ osób zażywających heroinę jest bardzo mało, zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i na całym świecie, większość naszych informacji dotyczących heroiny czerpiemy z badań przestępców poddawanych leczeniu odwykowemu.
Tyle że kiedy Robins zaczęła śledzić losy weteranów z Wietnamu, znalazła się w kropce, ponieważ to, czego dowiadywała się w rozmowach, przeczyło zdrowemu rozsądkowi.
Zazwyczaj tylko pięć procent uzależnionych od heroiny potrafi na stałe odstawić narkotyk, tymczasem wyniki badań Robins pokazywały, że tylko pięć procent poddających się leczeniu odwykowemu żołnierzy wracało do narkotyku. Dziewięćdziesięciu pięciu procentom uzależnionych udawało się jakimś cudem wyrwać na dobre z uzależnienia. Opinia publiczna, która po nagłośnionej konferencji prasowej Nixona oczekiwała narodowej katastrofy, była rzecz jasna przekonana, że Robins ukrywa niewygodną prawdę, ta jednak przez całe lata broniła wyników swoich badań. Publikowała artykuły pod znamiennymi tytułami, takimi jak: Dlaczego badanie było sukcesem technicznym? oraz Walory badania. Jej krytycy pytali ją bezustannie, z czego wynika jej pewność co do poprawności wyników, a jeśli rzeczywiście były poprawne, jak wytłumaczyć to, że tak niewielu żołnierzy sięgało ponownie po narkotyk po powrocie do ojczyzny. Nietrudno zrozumieć ich sceptycyzm. Robins została mianowana na swoje stanowisko przez prezydenta, który znalazł się pod ścianą i wypowiedział wojnę narkotykom, a jej raport wskazywał, że odnosił w niej zwycięstwo. I nawet jeśli nie kierowały nią motywy polityczne, to przecież jej wyniki wydawały się zbyt piękne, by być prawdziwe. W świecie publicznej opieki zdrowotnej zwycięstwa mają formę stopniowej redukcji niepożądanych stanów i objawów: trzy procent spadku czegoś tu, pięć procent spadku czegoś tam. Dziewięćdziesięcioprocentowy spadek obserwowanego powrotu do narkotyku nie mieścił się nikomu w głowie. Niemniej Robins wykonała od strony naukowej wszystko jak należy. Jej badanie było poprawne metodologicznie, a danych nie wzięto z sufitu. Problemem pozostawało wyjaśnienie, dlaczego tylko pięć procent badanych przez nią żołnierzy wracało do heroiny.
Jak się okazało, naukowcy odkryli odpowiedź na to pytanie już ponad dziesięć lat wcześniej w jednym z amerykańskich laboratoriów zajmujących się neurofizjologią, trzynaście tysięcy kilometrów od Wietnamu.
Wielcy naukowcy dokonują odkryć na dwa sposoby: przez dłubaninę lub przez rewolucyjne spojrzenie na problem. Dłubanina to powolne rozbieranie problemu na czynniki pierwsze, coś jak działanie wody powodującej erozję skały; rewolucja to dostrzeżenie przez jakiegoś wybitnego myśliciela czegoś, czego nie zauważył przed nim nikt inny. Peter Milner, inżynier, był mistrzem dłubaniny, James Olds, psycholog, był natomiast rewolucjonistą. Razem tworzyli doskonały tandem. Na początku lat pięćdziesiątych w niewielkim laboratorium w piwnicach McGill University w Montrealu, pełnym klatek ze szczurami i sprzętu elektrycznego, przeprowadzili jeden z najsłynniejszych eksperymentów wszechczasów dotyczący uzależnień. Najbardziej uderzające wydaje się jednak to, że jego celem wcale nie było głębsze zrozumienie problemu uzależnienia.
Ba, sam eksperyment mógł przejść niezauważony, gdyby tylko Olds zrobił poprawnie to, co do niego należało.
Olds i Milner poznali się na McGill University na początku lat pięćdziesiątych. Pod wieloma względami wydawali się jak ogień i woda. Największym atutem Milnera była jego wiedza techniczna. Wiedział wszystko, co można było wiedzieć o mózgach szczurów i prądzie elektrycznym. Olds nie miał doświadczenia jako eksperymentator, ale kipiał pomysłami. Przez jego laboratorium przewijało się wielu młodych badaczy zafascynowanych jego zdolnością do dostrzegania kolejnego godnego uwagi zjawiska. Bob Wurtz, pierwszy doktorant Oldsa, jeszcze z końca lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku, znał dobrze ich obu. Jak wspomina Wurtz, jego promotor „nie potrafił odróżnić przodu szczura od tyłu szczura i pierwszym zadaniem Milnera było podszkolić Oldsa w szczurzej fizjologii”. Braki w biegłości technicznej jednak Olds nadrabiał, i to z nawiązką, wizjonerstwem i werwą. Wurtz zauważa:
James był bardzo agresywnym badaczem. Wierzył w szczęśliwy traf – gdy się zauważy coś interesującego, należy rzucić wszystko inne i zająć się właśnie tym. Ilekroć razem z Milnerem napotykali w swojej pracy coś wartego odnotowania, James zajmował się nagłośnieniem odkrycia, a Milner kontynuował pracę w laboratorium.
Gary Aston-Jones, który także był studentem Oldsa, zapamiętał go w taki sam sposób:
Olds koncentrował się na wielkich problemach. Zawsze bardziej pociągały go koncepcje niż sprawy techniczne. Gdy próbowaliśmy zrozumieć, jak muszka owocowa poznaje świat, Olds zaczął chodzić na czworakach po podłodze i udawał, że jest muszką.
Milner nigdy nie podszedłby w ten sposób do problemu. Aryeh Routtenberg, trzeci doktorant Oldsa, wyjaśniał, że „Milner był w pewnym sensie drugim obliczem Oldsa. Był cichy, skromny i zawsze trzymał się na uboczu, gdy tymczasem Olds trąbił wszem wobec, że »dokonaliśmy przełomowego odkrycia«”.
Przez całe dziesięciolecia eksperci zakładali, że narkomani – wszyscy upijający się laudanum, popijający makiwarę, cierpiący męki bez opiatów – odznaczali się jakąś wewnętrzną predyspozycją, która pchnęła ich w ten nieszczęsny stan, jakimś rozregulowaniem mózgu. Olds i Milner byli jednymi z pierwszych badaczy, którzy odwrócili problem, sugerując, że być może w określonych okolicznościach każdy z nas mógłby się stać narkomanem.
Początki ich największego odkrycia były skromne. Olds i Milner chcieli jedynie pokazać, że jeśli drażnić prądem mózg szczura, zwierzę pobiegnie na drugi koniec klatki. Badacze umieścili w mózgu szczura cienką elektrodę, która raziła zwierzę prądem, ilekroć nacisnęło metalową dźwignię. Ku ich zdziwieniu, szczur numer 34 nic sobie nie robił z prądu i uparcie truchtał przez całą klatkę, by wciąż na nowo naciskać dźwignię. Zamiast bać się tego, że za każdym razem porazi go prąd, tak jak bały się poprzednie szczury, ten osobnik wręcz domagał się kolejnych impulsów. Obaj eksperymentatorzy obserwowali szczura, który w ciągu dwunastu godzin nacisnął dźwignię siedem tysięcy razy: średnio co pięć sekund, bez chwili wytchnienia. Niczym supermaratończyk, który biegnie jak w transie i nie zatrzymuje się nawet po to, by uzupełnić kalorie, tak samo ów szczur nie zwracał uwagi na poidełko ani na tackę z jedzeniem i nie dostrzegał nic poza dźwignią. Dwanaście godzin po rozpoczęciu eksperymentu szczur numer 34 padł z wyczerpania.
Początkowo Olds i Milner nie wiedzieli, jak interpretować to, czego byli świadkami. Skoro wszystkie inne szczury starały się uniknąć porażenia prądem, dlaczego szczur numer 34 zachowywał się dokładnie odwrotnie? Może był to wynik dysfunkcji mózgu? Milner był już gotów sięgnąć po innego, normalnego szczura, gdy Olds wysunął śmiałe przypuszczenie. Kiedyś chodził na czworakach, by wyobrazić sobie, co czuje muszka owocowa, a teraz próbował czytać w myślach szczura. Zastanawiając się nad zachowaniem szczura numer 34, doszedł do wniosku, że zwierzę czerpało przyjemność, ilekroć było drażnione prądem. Szczur nie był masochistą i nie wystawiał się świadomie na ból; przeciwnie, rażenie prądem odbierał jako coś dobrego. „Geniusz Jima Oldsa polegał na tym, że miał otwarty umysł a jednocześnie był na tyle szalony, by sądzić, że szczur lubił, jak się go drażniło prądem” – zauważa Aston-Jones. „W tamtym czasie nikomu do głowy nie przyszło, że stymulacja mózgu prądem może sprawiać przyjemność, Olds był natomiast do tego stopnia zwariowanym naukowcem, by dojść do wniosku, że szczurowi bardzo się to podobało”.
I dlatego postanowił zbadać dokładniej całą sytuację. Kiedy wyjął elektrodę z mózgu szczura, zauważył, że była lekko wygięta. „Olds chciał ją umieścić w śródmózgowiu, jednak elektroda wykrzywiła się i trafiła w przegrodę” – wyjaśnia Aston-Jones. Wystarczyło kilka milimetrów i przykrość zamieniła się w przyjemność. Olds zaczął nazywać ten obszar mózgu właśnie „ośrodkiem przyjemności” i chociaż taki termin to duże uproszczenie, to jednak trafnie oddaje euforię odczuwaną przez szczury – a także psy, kozy, małpy, a nawet ludzi – gdy go podrażnić prądem. Kiedy kilka lat później Robert Heath umieścił elektrodę w ośrodku przyjemności kobiety cierpiącej na depresję, ta zaczęła nagle chichotać. Gdy badacz spytał ją, co ją tak rozbawiło, nie potrafiła tego wyjaśnić i powiedziała jedynie, że po raz pierwszy, odkąd sięga pamięcią, czuła się bardzo szczęśliwa. Gdy jednak Heath wyjął elektrodę, z twarzy kobiety zniknął uśmiech i znowu była w depresji; co gorsza, teraz już wiedziała, jakie to uczucie być szczęśliwą. Najbardziej chciała tego, żeby zostawić jej elektrodę w mózgu i żeby regularnie drażniła ją prądem, działając niczym rozrusznik. Heath, podobnie jak wcześniej Olds i Milner, dowiódł, że euforia może działać uzależniająco.
Po zejściu ze świata szczura numer 34 Olds i Milner stwierdzili, że u innych szczurów w wyniku drażnienia ich ośrodka przyjemności pojawia się podobne uzależnienie. One także nie zwracały uwagi na wodę i pokarm i bezustannie naciskały dźwignię. Aryeh Routtenberg, który pracował przy niektórych z późniejszych eksperymentów, przypomina sobie, że szczury zachowywały się jak narkomani. Osobniki naciskające dźwignię nie różniły się niczym od tych, którym wstrzyknięto substancje uzależniające bezpośrednio do mózgu. „Podawaliśmy tym zwierzętom wszystkie powodujące przyjemne uczucia narkotyki – amfetaminy, chlorpromazynę, inhibitory monoaminooksydazy – i zachowywały się dokładnie tak samo jak te szczury, które się same pobudzały”. Routtenberg przypomina sobie pewien eksperyment, który dowiódł, jak silnie ośrodek przyjemności oddziałuje na organizm.
Jedną z zalet bycia profesorem jest to, że można badać cokolwiek się chce. Ja chciałem zobaczyć, co się stanie, jeśli upiję szczury naciskające dźwignię. Wstrzyknąłem kilku szczurom solidną porcję alkoholu i zaraz padały plackiem. Podnosiliśmy je – tak jak się podnosi pijanego gościa przy barze – i kładliśmy przy metalowej dźwigni, tak że kiedy otarły się o nią głową, ich mózgi były drażnione prądem. Nie minęła chwila, a szczury zaczynały naciskać dźwignię, cały czas i bez końca. Jeszcze minutę temu były w stanie katatonicznym, teraz jednak wyglądały na zupełnie normalne. Po dziesięciu lub piętnastu minutach wyłączaliśmy prąd i szczury znowu zapadały w bezruch.
Nie tylko z tego powodu badacze uważali szczury za czworonożnych narkomanów. Również dlatego, że między kolejnymi podrażnieniami mózgu zachowywały się tak samo niespokojnie, jak uzależnieni od narkotyków ludzie. Gdy eksperymentatorzy odłączali prąd, powodując, że kolejne stymulacje oddzielało co najmniej kilka minut, szczury – dla zabicia czasu – zaczynały łapczywie pić wodę. Routtenberg wspomina:
Z chwilą, gdy już nie otrzymywały nagrody w postaci podrażnienia, zaczynały chłeptać wodę jak szalone. Zaglądałem do nich między kolejnymi sesjami eksperymentalnymi, a one siedziały z brzuchami napęczniałymi od wody. Tak jakby postanowiły robić coś – cokolwiek – dla zabicia czasu. Nagroda w postaci stymulacji miała taką moc, że musiały znaleźć jakiś sposób na to, by się czymś zająć, nim znowu ją otrzymają.
Wiadomość o eksperymentach szybko wydostała się z laboratoriów i do badaczy zaczęły dochodzić różne pogłoski. „Słyszeliśmy, że wojsko przeprowadza eksperymenty z kozami” – wspomina Bob Wurtz. „Chcieli, żeby kozy przynosiły amunicję żołnierzom, a nawet zanosiły bomby na terytorium wroga”. Żołnierze mieli zachęcać kozy do podążania w określonym kierunku, drażniąc w odpowiedni sposób ośrodek przyjemności w mózgu zwierząt. Wyniki badań miały duży wpływ na to, jak eksperci, tacy jak Wurtz, Aston-Jones i Routtenberg, zaczęli rozumieć uzależnienie. Olds i Milner sądzili początkowo, że szczur numer 34 miał zadatki na to, by się uzależniać. Zakładali, że jakieś zaburzenie w jego mózgu powodowało, że najważniejsza była dla niego stymulacja elektryczna: ważniejsza niż pokarm, woda i w ostatecznym rozrachunku nawet życie. Dzięki nieustępliwości Oldsa uświadomili sobie jednak, że szczur numer 34 to absolutnie normalny osobnik i nie był z natury uzależniony. Miał po prostu pecha i znalazł się w niewłaściwym miejscu o nieodpowiednim czasie.
To była najważniejsza nauka płynąca z eksperymentu Oldsa i Milnera. Szczur numer 34 zachowywał się jak niemożliwy do wyleczenia narkoman, ale to wcale nie znaczyło, że miał jakieś zaburzenia w mózgu. Podobnie jak żołnierze amerykańscy w Wietnamie był ofiarą okoliczności i reagował tak, jak zareagowałby każdy inny szczur, którego ośrodek przyjemności stymulowano by prądem z elektrody.
Routtenberg zaczął się zastanawiać, czy wynik eksperymentu nie mówi nam czegoś ważnego na temat uzależnienia u ludzi. Możliwe bowiem, że w określonych okolicznościach każdy człowiek mógłby zapomnieć o wszystkim innym poza przyjemnością podobnie jak szczur numer 34. „Zaczęliśmy postrzegać uzależnienie jako formę uczenia się. Można je interpretować jako część naszej pamięci” – mówi Routtenberg. Osoby (i osobniki) uzależnione nauczyły się po prostu łączyć konkretne zachowanie z atrakcyjnym i wynikającym z niego rezultatem. Dla szczura numer 34 była to stymulacja jego ośrodka przyjemności; dla heroinisty to euforia, której doświadcza po kolejnej dawce narkotyku.
Chcąc zmierzyć powiązanie między uzależnieniem a pamięcią, Routtenberg zaszedł do najbliższego sklepu zoologicznego i kupił tam małpę saimiri o imieniu Cleopatra. Kwestie etyczne w badaniach naukowych nie były jeszcze wówczas tak mocno akcentowane. „Miałem swoje laboratorium, więc mogłem w nim robić, co chciałem. Zoperowałem ją i w jej ośrodku nagrody w mózgu umieściłem elektrody. Nikt nie robił dotąd czegoś takiego z małpą”. Następnie Routtenberg umieścił Cleopatrę przed dwoma dźwigniami. Naciśnięcie pierwszej drażniło ośrodek przyjemności w mózgu; naciśnięcie drugiej uwalniało porcję jedzenia. Początkowo Cleopatra naciskała dźwignie przypadkowo, ale bardzo szybko zaczęła się zachowywać jak szczur numer 34 i, zignorowawszy dźwignię z jedzeniem, naciskała bezustannie tę, która wysyłała prąd elektryczny do mózgu. Olds przyszedł obejrzeć eksperyment Routtenberga i był zachwycony. „Zjawił się w laboratorium ze swoim znajomym, który był bardzo ważnym badaczem na Uniwersytecie Johna Hopkinsa, i pokazał mu, co robi Cleopatra” – mówi Routtenberg. „W tamtej chwili czułem się tak dumny jak jeszcze nigdy w życiu”. Potem Cleopatra opuszczała klatkę na całe godziny, a nawet dni. Poza klatką dochodziła do siebie, stając się tą samą zdrową małpą, którą była, gdy pierwszy raz zjawiła się w laboratorium. Ale gdy tylko Routtenberg umieszczał ją z powrotem w klatce, zaczynała naciskać gorączkowo tę samą dźwignię, która powodowała drażnienie ośrodka przyjemności. Co więcej, po usunięciu dźwigni stała cały czas w miejscu, w którym się ona wcześniej znajdowała. Jak przypuszczał badacz, uzależnienie Cleopatry zostawiło mocny i trwały ślad w jej pamięci długotrwałej.
A zatem rozwiązanie zagadki Lee Robins znajdowało się w laboratorium Jamesa Oldsa. Weterani z Wietnamu, których badała, uwalniali się od uzależnienia, ponieważ nie byli już więźniami sytuacji w Wietnamie. Tak właśnie było z Cleopatrą, z którą eksperymentował Aryeh Routtenberg i która, przebywając w klatce, była całkowicie uzależniona od naciskania metalowej dźwigni stymulującej ośrodek przyjemności do tego stopnia, że zapominała o wodzie i pokarmie. Klatka była dla Cleopatry tym, czym Wietnam dla nudzących się śmiertelnie żołnierzy sięgających po heroinę. Cleopatra przed przybyciem do laboratorium była zupełnie zdrowa, a kiedy Routtenberg wyjmował ją z klatki, znowu wracała do zdrowia. Kiedy jednak siedziała w klatce, uzależnienie wracało, i to z ogromną mocą.
Cleopatra wracała do klatki, niewielu natomiast żołnierzy amerykańskich wracało do Wietnamu. Po powrocie do ojczyzny czekało ich zupełnie inne życie: ani śladu dżungli, powietrze nie wydawało się parne i duszne jak w Sajgonie, nie było słychać grzechotu karabinów maszynowych ani łoskotu łopat helikopterów. Zamiast tego pojawiały się praca i zakupy, monotonia życia na przedmieściach i uroki domowej kuchni. Przykład zarówno Cleopatry, jak i żołnierzy pokazał, że Routtenberg miał rację: uzależnienie zapisuje się w pamięci. W przypadku Cleopatry uruchamiała je ponownie klatka, która przenosiła ją do sytuacji, gdy po raz pierwszy uzależniła się od naciskania dźwigni, a będąc w klatce, nie potrafiła się oprzeć dawnym nawykom. Weterani z Wietnamu znajdowali się w lepszej sytuacji i nigdy nie musieli się konfrontować z dawnymi wspomnieniami, ponieważ powracając do ojczyzny, zostawili za sobą wszystko, co im towarzyszyło, kiedy wstrzykiwali sobie działkę heroiny.
Dokładnie z tego samego powodu tak trudno narkomanom uzależnionym wcześniej od heroiny trzymać się z dala od narkotyku. Spotykają znajomych i przyjaciół z czasów, gdy jeszcze byli uzależnieni; mieszkają w tym samym co dotychczas miejscu, chodzą po tych samych co wcześniej ulicach. Odkąd przestali brać narkotyk, nic się nie zmieniło, poza tym, że teraz każdego dnia starają się ze wszystkich sił, by do niego więcej nie wrócić. I dlatego właśnie pokusa jest tak wielka. Bo co innego im pozostaje, skoro każdy dźwięk, obraz i zapach rozpalają na nowo wspomnienie tej cudownej chwili ekstazy po zażyciu narkotyku?
Isaac Vaisberg, jeszcze do niedawna uzależniony od gier komputerowych, wie doskonale, jak niebezpieczny może być powrót na miejsce przestępstwa. Na pierwszy rzut oka Isaac to ostatnia osoba, której miałoby grozić uzależnienie. Urodził się w 1992 roku w Wenezueli, miał kochającą go i wspierającą mamę oraz przepracowanego ojca, który jednak poświęcał mu sporo uwagi. Kiedy był małym chłopcem, jego rodzice rozwiedli się i przeprowadził się z mamą do Miami. Tata został w Wenezueli, ale nie zerwali ze sobą kontaktu. Często rozmawiali i Isaac odwiedzał go w czasie wakacji. Uczył się znakomicie i miał z góry na dół same piątki. W szkole średniej uzyskał 2200 punktów na 2400 możliwych na testach SAT, których wynik decyduje o przyjęciu na dobry uniwersytet. Vaisberg ze swoim wynikiem znalazł się w jednym procencie najlepszych uczniów szkół średnich w całych Stanach Zjednoczonych i został przyjęty do Worcester Academy niedaleko Bostonu, jednej z najlepszych prywatnych szkół z internatem przygotowujących do studiów, a później rozpoczął naukę na Uniwersytecie Amerykańskim w Waszyngtonie. Co więcej, Vaisberg nie ślęczał tylko nad książkami, lecz świetnie radził sobie w sporcie. Naukę w Worcester Academy zapewniło mu stypendium dla zawodnika szkolnej drużyny futbolu amerykańskiego i zjawił się tam w doskonałej formie fizycznej, by grać w pierwszym składzie na pozycji wspomagającego.
Niestety, to tylko część prawdy, ponieważ Isaac był jednocześnie bardzo samotny. „Rodzice rozwiedli się, gdy byłem jeszcze mały, i bez przerwy podróżowałem między Stanami Zjednoczonymi a Wenezuelą. Z tego powodu bez trudu nawiązywałem nowe znajomości, za to znacznie gorzej mi szło z budowaniem głębokich więzi”. Zamiast tworzyć takie więzi szukał przyjaciół w sieci.
W wieku czternastu lat zaczął grać w World of Warcraft. Ta gra bardzo uzależnia i to z wielu powodów, przy czym dla Isaaca najważniejsze były więzi społeczne między graczami. Przyłączył się do jednej z gildii, czyli grupy graczy korzystających w grze ze wspólnych zasobów i spotykających się regularnie na czacie. Członkowie jego gildii stali się jego przyjaciółmi, a znajomość z nimi zastąpiła mu w ostatecznym rozrachunku znaczące więzi, których brakowało mu w świecie rzeczywistym.
Pierwszy niebezpieczny okres, gdy dał się całkowicie pochłonąć grze, przypadł na czas nauki w przedostatniej klasie szkoły średniej:
Wiele razy wcześniej wchodziłem do gry i porzucałem ją na jakiś czas, tym razem jednak stała się dla mnie jedynym sposobem na kontakt z drugą osobą i tylko ona przynosiła mi ulgę. Co wieczór dzięki grze podnosił mi się poziom dopaminy, co pomagało mi pokonać moje lęki.
Isaac zaczął zaniedbywać sen i przynosić coraz gorsze stopnie, a kiedy mama nalegała, by poszedł do szkoły, zaczynało mu być niedobrze. „Wpadałem w szał i miałem napady paniki. Gdy wsiadałem rano do samochodu, miałem nudności. Ale gdy okazywało się, że nie będę musiał pójść do szkoły, wszystkie te objawy znikały jak ręką odjął”. Ostatecznie udało mu się oderwać od komputera i do końca roku szkolnego do tego stopnia podciągnąć w nauce, że uzyskał wspaniały wynik na testach SAT.
Gra wciągnęła go bez reszty po raz drugi, gdy już od kilku miesięcy uczył się w Worcester Academy. Przebywając sam w pokoju w szkolnym internacie, bez nadzoru mamy, wrócił do swojej dawnej gildii i odnowił przyjaźnie sprzed roku. Wkrótce znów nie mógł żyć bez gry:
Gdy rozpocząłem naukę w Worcester Academy, ważyłem osiemdziesiąt osiem kilogramów, byłem sprawny fizycznie i grałem w futbol. Pod koniec pierwszego semestru ważyłem sto sześć kilogramów, straciłem sporo włosów na głowie, odszedłem z drużyny i miałem same tróje.
Isaac jednak się nie poddawał. Udało mu się ukończyć szkołę i dostać się na Uniwersytet Amerykański w Waszyngtonie. Wtedy był jeszcze przekonany, że to, co mu się przydarzyło, było przypadkiem. Nie obawiał się, że jego uzależnienie może dopaść go także na studiach.
Pierwszy semestr na Uniwersytecie Amerykańskim ukończył z powodzeniem – był jednym z najlepszych studentów na zajęciach, wydawał się zdrowy i w dobrej kondycji fizycznej. W drugim semestrze dopadał go jednak często stres i szukając dla niego ujścia, postanowił „troszkę pograć” w swoją ulubioną grę, w rezultacie czego zawalił semestr. Ponieważ miał wszystkie możliwe oceny, od dwój do piątek, cała sytuacja zaniepokoiła mamę, która odwiedziła go niezapowiedziana i wręczyła mu ulotkę ośrodka leczenia uzależnień reSTART, znajdującego się na przedmieściach Seattle. Zgodził się na pobyt w ośrodku, ale wcześniej zalogował się na swoje konto w grze, by poinformować przyjaciół z gildii, że na pewien czas wychodzi z sieci.
reSTART to pierwszy na świecie ośrodek leczenia uzależnień od internetu i gier komputerowych. Jego założyciele są świadomi tego, że korzystanie z internetu różni się od uzależnienia od substancji psychoaktywnych, ponieważ nie da się powrócić do społeczeństwa i funkcjonować w nim, nie korzystając z internetu. Można chodzić do pracy, płacić rachunki i utrzymywać kontakty z innymi ludźmi, nie zażywając narkotyków i nie pijąc alkoholu, ale nie da się tego wszystkiego robić bez internetu. A zatem, czerpiąc inspirację z ruchów ekologicznych, ośrodek stara się nauczyć pacjentów, jak korzystać z internetu w sposób „zrównoważony”, zamiast zachęcać ich do całkowitej rezygnacji z korzystania z sieci.
Isaac rozpoczął swój sześciotygodniowy program odwykowy pełen entuzjazmu, poznał nowych ludzi, zaczął malować, wyprawiał się na piesze wędrówki po malowniczej okolicy wokół ośrodka i odzyskiwał kondycję na siłowni. Zbliżył się bardzo do kilku terapeutów, którzy wytłumaczyli mu, że World of Warcraft dawała mu iluzję panowania nad własnym życiem. Jego świat poza grą rozsypywał się coraz bardziej, po każdej kolejnej ukończonej misji w grze miało to jednak dla niego coraz mniejsze znaczenie. Niemniej, mimo postępów w terapii, odczuwał czasami frustrację. Pobyt w ośrodku z pewnością wyszedł mu na dobre, ale jednocześnie uniemożliwiał Isaacowi ukończenie studiów i przejście do kolejnej, zdrowszej fazy życia, w której nie byłby zdany na innych. Bo przecież – tłumaczył sobie – tak naprawdę „wyzdrowieje” dopiero wtedy, gdy wróci do rzeczywistego świata. Dlatego kupił bilet na samolot do Waszyngtonu, postanawiając jednocześnie dotrwać do końca terapii.
I wówczas popełnił największy błąd:
Odbyłem do końca terapię, wydawało mi się, że teraz nic mnie nie złamie, i nabrałem trochę większej pewności siebie. Kiedy jednak pod koniec terapii przyszedł czas na przedstawianie naszych planów na zrównoważone życie, wszyscy krytykowali moją decyzję powrotu na studia do Waszyngtonu.
Isaac opisuje całą sytuację językiem typowym dla gracza:
Czułem, że muszę ukończyć tę misję. Nie mogę zrezygnować ze studiów na Uniwersytecie Amerykańskim, nie uzyskawszy tam dyplomu. To było po prostu wykluczone. Wbrew radom terapeutów postanowiłem wrócić na Wschodnie Wybrzeże.
Przypadek Isaaca różni się od sytuacji żołnierzy powracających z Wietnamu, z którymi przeprowadzała wywiady Lee Robins. Zamiast uciec od kontekstu swojego uzależnienia raz na zawsze, Isaac powrócił na uczelnię. Przez pierwsze dwa lub trzy miesiące radził sobie doskonale. Dostał pracę, zaczął dawać korepetycje z matematyki i zarabiał całkiem nieźle, a co najważniejsze, został przyjęty z powrotem na uczelnię. Wszystko się układało – dopóki się nie rozsypało.
Isaac powiedział mi, że dla osoby uzależnionej najbardziej niebezpieczny jest początkowy okres, gdy wszystko idzie jak z płatka, i sądzi ona, że wyzwoliła się już całkowicie ze swego uzależnienia:
Człowiek jest przekonany, że jest już na prostej i dlatego może bezpiecznie wrócić do tego, co robił przedtem. Zaniedbałem środki ostrożności i kiedy mój kumpel spytał mnie w esemesie: „To co, zagrasz znowu z nami?” odpisałem: „Pewnie, że tak!”.
To był czwartek, 21 lutego 2013 roku. Isaac dokładnie zapamiętał tę datę, ponieważ pozostawiła niezatarty ślad w jego pamięci. Dwa dni później miał przygotować swojego ucznia do egzaminu z algebry, ale nie poszedł na lekcję. Tak samo jak nie dotarł w poniedziałek na swoje zajęcia na uczelni, a kolejne pięć tygodni spędził sam w swoim mieszkaniu. Nie wyszedł z niego ani razu i ani razu nie wziął prysznica. Portier w zamian za drobny napiwek przynosił mu jedzenie, które Isaac zamawiał przez telefon. Mieszkanie zaczynało cuchnąć i wszędzie poniewierały się pudełka po pizzy i po chińszczyźnie. Grał przez dwadzieścia godzin na dobę, padał jak martwy, by przespać się parę godzin, a po przebudzeniu zaraz wracał do gry. Kończył jedną misję po drugiej, całymi dniami rozmawiał na czacie z innymi członkami swojej gildii i stracił zupełnie kontakt ze światem zewnętrznym. Pięć tygodni minęło jak z bicza trzasł. Nie odebrał w tym czasie stu czterdziestu dwóch telefonów (to kolejna liczba, którą – jak mówi – zapamięta do końca życia), postanowił jednak – chociaż sam nie umie do dziś wytłumaczyć dlaczego – odebrać sto czterdziesty trzeci telefon. Po drugiej stronie usłyszał głos mamy, która powiedziała mu, że będzie u niego za dwa dni.
Wrócił po raz ostatni na kilka długich godzin do gry, a potem postanowił posprzątać mieszkanie i wziąć prysznic. Wówczas właśnie uświadomił sobie, że sięgnął dna. Gdy spojrzał w lustro, poczuł obrzydzenie do tego, co zobaczył. W czasie tych pięciu tygodni przytył prawie trzydzieści kilo, włosy lepiły mu się od potu, a brudne ubranie śmierdziało. Opowiedział mi wtedy o powracającym do niego wspomnieniu z dzieciństwa i chociaż od tamtych wydarzeń minęło osiemnaście miesięcy, to mówiąc o nim, miał łzy w oczach:
Gdy byłem jeszcze małym chłopcem, mój tata nie zarabiał dużych pieniędzy. Miał własną firmę i wychodził z domu o piątej rano i wracał o dziewiątej wieczorem. Gdy wracał, był zawsze bardzo szczęśliwy. Ściskał mnie mocno i serdecznie, a potem nalewał sobie trochę whisky, szedł do swego fotela przy oknie, otwierał je szeroko i wdychał z lubością rześkie, wieczorne powietrze. I tak robił dzień po dniu, każdego dnia.
Wyobraziłem sobie, że wchodzi do mojego mieszkania, bierze do ręki szklankę whisky, idzie do krzesła i płacze. Nigdy nie widziałem taty płaczącego. Zawsze z piersią do przodu, zawsze twardy mężczyzna. I teraz wyobraziłem go sobie, jak płacze w swoim fotelu i zachodzi w głowę, gdzie popełnił błąd jako ojciec. Już samo mówienie o tym boli. To właśnie ten palący mnie w sercu ból poczułby mój tata z powodu tego, że tak sobie spierdoliłem życie.
Isaac wziął mamę na obiad do restauracji i tam się kompletnie załamał i opowiedział jej, że wszystko zepsłuł. Powiedział jej, że musi spróbować jeszcze raz przejść terapię, ale teraz musi podejść do niej z większą powagą. Potem nie wróci do Waszyngtonu i po sześciu tygodniach zapisze się na siedmiomiesięczny program będący kontynuacją terapii, niewymagający już pobytu w ośrodku.
Isaac dotrzymał słowa. Podczas sześciu tygodni terapii dodawał sobie otuchy myślą, że po niej rozpocznie się siedmiomiesięczny cykl spotkań terapeutycznych, już bez konieczności stałego pobytu w ośrodku, co będzie dlań dodatkowym wsparciem, gdy zacznie się przyzwyczajać do życia i funkcjonowania w normalnym świecie. Ów siedmiomiesięczny cykl spotkań okazał się rzeczywiście znaczący. W tym czasie spędzał dwadzieścia do trzydziestu godzin w ośrodku i jednocześnie pracował na pół etatu. Mieszkał z osobami, które przeszły podobną terapię, i wszyscy wspierali się nawzajem oraz pilnowali jeden drugiego, by nikt nie powrócił do dawnego nałogu.
Isaac postanowił zostać na stałe w okolicach Seattle i poszukać mieszkania niedaleko ośrodka. Chociaż często tam bywa, większość czasu zajmuje mu teraz prowadzenie własnej siłowni. W kwietniu 2015 roku odkupił ją od poprzednich właścicieli i już po czterech miesiącach, odkąd został jej właścicielem, potroił liczbę sprzedanych karnetów. Prowadzenie siłowni to zdrowy sposób na zaspokojenie jego potrzeb psychicznych: ma teraz dużo znajomych, jest zdrowy i dba o aktywność fizyczną oraz wyznacza sobie cele w biznesie, co go motywuje do działania.
Isaac Vaisberg, podobnie jak Robins, Milner, Olds oraz doktoranci tego ostatniego dają nam wszystkim ważną lekcję dotyczącą uzależnienia i jego ofiar: za uzależnieniem kryje się coś więcej (znacznie więcej) niż tylko osobowość podatna na uzależnienia. Osoby uzależnione to nie po prostu słabsze egzemplarze w porównaniu z osobami nieuzależnionymi. To nie osoby zepsute moralnie, w przeciwieństwie do cnotliwych osób nieuzależnionych. Wielu z nich, jeśli nie większość, to po prostu pechowcy. Miejsce, w którym się przebywa, to nie jedyny czynnik mający wpływ na to, że ktoś się uzależni, niemniej odgrywa on znacznie większą rolę, niż sądzili do niedawna naukowcy. Liczą się także geny i biologia, to jednak naukowcy wiedzą już od dawna. Nową rzeczą – którą uświadomiliśmy sobie wyraźnie dopiero w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego stulecia – jest to, że uzależnienie to także kwestia środowiska. Nawet najtwardsi spośród nas – tacy jak młodzi żołnierze, którzy wyruszali do Wietnamu, nieskażeni narkotykami – nie są wolni od słabości, gdy znajdą się w nieodpowiednim otoczeniu. I nawet byli narkomani, zdeterminowani, by za wszelką cenę zerwać z uzależnieniem, wpadną znowu w jego szpony, gdy powrócą do miejsc i ludzi przypominających im o narkotyku.
Z upływem czasu okazało się, że eksperci sądzący, iż uzależnienie dotyka tylko garstki słabeuszy bez silnej woli, srodze się mylili, ponieważ u dziesiątek milionów osób na całym świecie, takich jak Isaac Vaisberg, obserwujemy jedno uzależnienie behawioralne lub więcej. Samo to pojęcie – „uzależnienie behawioralne” – było obce Oldsowi i Milnerowi w latach pięćdziesiątych, a także Robins w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Ludzie mogli być uzależnieni od substancji psychoaktywnych, ale nie od zachowań. To, co im dawały same zachowania i działania, nie mogło przecież się równać z euforią narkomana wstrzykującego sobie heroinę. Tyle że, podobnie jak z czasem chemicy nauczyli się wytwarzać coraz mocniejsze narkotyki, tak samo rósł dreszcz emocji towarzyszący określonym zachowaniom. Projektanci nowoczesnych urządzeń są dzisiaj sprytniejsi niż kiedykolwiek wcześniej. Wiedzą, który guzik w nas nacisnąć i jak zachęcić do tego, by korzystać z ich produktów nie jeden raz, ale bez przerwy. W biurach i zakładach pracy wszędzie widnieją marchewki, które wydają się nieomal w zasięgu ręki: na horyzoncie już widać awans; jeszcze tylko jeden złowiony klient i będzie premia od sprzedaży.
Gdy jesteśmy pochłonięci czymś, co nas potencjalnie uzależnia, wówczas w naszych mózgach – podobnie jak w mózgu szczura numer 34 naciskającego bezustannie dźwignię – można zaobserwować wzmożoną aktywność elektryczną. Przez całe dziesięciolecia badacze byli przekonani, że to właśnie ona stanowi podstawę uzależnienia: wystarczy pobudzić mózg w określony sposób, a człowiek się uzależnia. Okazuje się jednak, że biologia uzależnienia to zjawisko znacznie bardziej złożone niż stymulacja wiązki neuronów. Uzależnienie (tak jak w przypadku Isaaca Vaisberga, weteranów wojny wietnamskiej i szczura numer 34) to także przyswojenie sobie przez mózg tego, że czynnik uzależniający – gra komputerowa, miejsce, w którym ktoś wstrzykiwał sobie heroinę, a nawet prosta, metalowa dźwigienka – mogą być remedium na samotność, rozczarowanie i cierpienie.
3
Biologia uzależnień behawioralnych
Obserwujemy dzisiaj charakterystyczną dla naszych czasów dolegliwość, na którą cierpi dwie trzecie dorosłych współczesnego świata. Jej objawy to między innymi choroby serca, płuc i nerek, osłabienie apetytu, nieumiejętność utrzymania właściwej masy ciała, osłabienie układu immunologicznego, obniżona odporność na zachorowania, podwyższona wrażliwość na ból, opóźniony czas reakcji, zmienność nastrojów, działanie mózgu przypominające stan depresji, depresja, otyłość, cukrzyca i niektóre nowotwory.
Ta dolegliwość to chroniczny niedobór snu, przy czym wzrost tego niedoboru da się zauważyć wraz z upowszechnianiem się smartfonów, e-czytników i innych urządzeń emitujących światło. Deprywacja snu idzie w parze z uzależnieniem behawioralnym i jest skutkiem bezustannego, nadmiernego zaangażowania naszego umysłu i zmysłów. To problem globalny, będący ostatnio przedmiotem coraz większego zainteresowania, czego przykładem może być książka bizneswoman i pisarki Arianny Huffington The Sleep Revolution (Rewolucja snu), którą autorka prezentowała na Światowym Forum Ekonomicznym w Davos w 2016 roku. Huffington powiedziała wówczas:
Dwie godziny temu otrzymałam e-mail od jednego z oficjalnych uczestników forum w Davos, który pokazuje, jak dzisiaj na świecie wygląda sprawa snu. Wynika z niego, że ludzie poświęcają dzisiaj więcej czasu na obsługę urządzeń elektronicznych niż na sen. (…) Wydaje mi się, że warto się przyjrzeć zależności między techniką a tym, jak dbamy o siebie. Ponieważ wszyscy – co nie ulega wątpliwości – jesteśmy uzależnieni od techniki. Co należy zatem zrobić, by zajęła właściwe jej miejsce? I zapewniam was, że tym miejscem nie jest stolik nocny. O to właśnie chodzi, kochani, nie wolno ładować komórki przy łóżku!
Przykład Huffington jest wyjątkowo trafny, ponieważ dziewięćdziesiąt pięć procent osób dorosłych jeszcze godzinę przed udaniem się na spoczynek korzysta z urządzeń elektronicznych emitujących światło, a ponad połowa sprawdza w nocy skrzynkę mailową. Sześćdziesiąt procent osób między osiemnastym a sześćdziesiątym czwartym rokiem życia ma telefon w zasięgu ręki podczas snu, co wyjaśnia, dlaczego połowa tych osób twierdzi, że nie śpi dobrze, ponieważ jest bezustannie podłączona do urządzeń współczesnej techniki. W ostatnim półwieczu, zwłaszcza w ciągu ostatnich dwudziestu lat, dramatycznie pogorszyła się jakość naszego snu, a jednym z głównych winowajców jest niebieskawa poświata emanująca z ekranów wielu smartfonów i tabletów.
Przez całe tysiąclecia ze światłem niebieskim stykaliśmy się tylko w ciągu dnia. Świece i spalające się drewno emitowały światło o barwie czerwono-żółtej i nie istniało sztuczne oświetlenie działające w nocy. Płonący kominek nie stanowi żadnego problemu, ponieważ mózg interpretuje światło czerwone jako sygnał do udania się na spoczynek. Światło niebieskie to zupełnie inna sprawa, ponieważ sygnalizuje poranek. Innymi słowy, dziewięćdziesiąt pięć procent z nas zaburza rytm dobowy swojego organizmu, komunikując mu krótko przed pójściem do łóżka, że zaczyna się nowy dzień.
Szyszynka, gruczoł wydzielania wewnętrznego schowany głęboko w mózgu, wytwarza w nocy melatoninę. Melatonina to hormon powodujący senność i dlatego osoby o przestawionym zegarze biologicznym na skutek nagłej zmiany strefy czasowej przyjmują przed snem preparaty z melatoniną. Kiedy jednak do nerwów wzrokowych dociera światło niebieskie, szyszynka przestaje produkować melatoninę, a organizm zaczyna przygotowywać się do zwiększonej aktywności dziennej. W 2013 roku przeprowadzono badania mające ustalić ilość melatoniny wyprodukowanej w organizmach trzynastu ochotników korzystających późnym wieczorem przez dwie godziny z iPada. Gdy mieli założone pomarańczowe gogle symulujące naturalne światło wieczoru, ich organizmy wyprodukowały mnóstwo melatoniny przygotowującej ich do snu. Jednak kiedy założyli niebieskie gogle (a także gdy używali iPada bez gogli), ilość wyprodukowanej melatoniny znacząco spadła. Z tego powodu naukowcy zaczęli gorąco namawiać „producentów do projektowania urządzeń elektronicznych niezakłócających naturalnego rytmu snu”, w których ekran przybiera wieczorem stopniowo barwę pomarańczową. Podobne badanie, przeprowadzone tym razem bez użycia gogli, dało takie same wyniki: gdy przed snem korzystamy z iPada, organizm wytwarza mniej melatoniny, śpimy gorzej i czujemy się bardziej zmęczeni. Kompulsywne korzystanie z nowych technologii na dłuższą metę rujnuje nam zdrowie.
Niekorzystny wpływ światła niebieskiego na sen to tylko część problemu, ponieważ uzależnienie behawioralne szkodzi nam przede wszystkim na jawie, gdy obsesyjnie wpatrujemy się na przemian w laptopy, tablety, smartfony czy opaski mierzące naszą aktywność fizyczną.
W mózgu człowieka można zaobserwować odmienne wzorce aktywności zależne od tego, czego doświadcza w danej chwili. Gdy wyobrażamy sobie twarz własnej matki, aktywuje się jedna, określona wiązka neuronów; gdy wracamy pamięcią do domu, w którym się wychowaliśmy, uruchamia się zupełnie inna wiązka. Nie są to wzorce do końca wyraźne i jednoznaczne, niemniej przyglądając się mózgowi danej osoby, można ogólnie określić, czy myśli ona o matce, czy o domu rodzinnym.
Istnieje także wzorzec aktywności mózgu charakterystyczny dla narkomana wstrzykującego sobie heroinę oraz wzorzec aktywności mózgu gracza uzależnionego od gier komputerowych rozpoczynającego właśnie nową sesję World of Warcraft. Okazuje się, że te wzorce są niemal identyczne. Heroina działa bardziej bezpośrednio, wywołując mocniejszą reakcję niż rozgrywka komputerowa, niemniej wiązki neuronów aktywujących się w mózgu są niemal identyczne. „Narkotyki i zachowania nałogowe aktywują ten sam ośrodek nagrody w mózgu”, zauważa Claire Gillan, neuronaukowiec badająca zachowania obsesyjne o charakterze nawrotowym. „Dopóki nasze zachowanie przynosi nam nagrodę i zadowolenie – łącząc się przy tym z dającymi nam zadowolenie skutkami takiego samego zachowania z przeszłości – nasz mózg będzie traktował je tak samo, jak traktuje narkotyk”. Narkotyki takie jak heroina i kokaina są bardziej niebezpieczne już w krótkiej perspektywie czasowej, ponieważ pobudzają ośrodek nagrody znacznie intensywniej niż te czy inne zachowania. „Kokaina oddziałuje na neuroprzekaźniki w mózgu bardziej bezpośrednio niż na przykład hazard, mechanizm działania i kokainy, i hazardu jest jednak taki sam i odnosi się do tych samych systemów. Różnica dotyczy jedynie stopnia i intensywności oddziaływania”.
To całkiem nowe odkrycie. Przez całe dziesięciolecia neuronaukowcy byli przekonani, że można się uzależnić jedynie od narkotyków i alkoholu, a w wypadku tych czy innych zachowań nasze reakcje są różne. Określone zachowania mogą owocować przyjemnością, ale nigdy nie przeradza się ona w wyniszczający nas przymus, jak to się dzieje w przypadku uzależnienia od narkotyków i alkoholu. Tymczasem najnowsze badania wykazały, że zachowania nałogowe wywołują takie same reakcje w mózgu jak uzależnienie od narkotyków. W obu wypadkach w kilku obszarach w głębi mózgu dochodzi do uwolnienia związku chemicznego zwanego dopaminą, który łączy się z receptorami w mózgu, czego skutkiem jest zalewająca nas fala przyjemności. Podczas normalnej pracy mózgu uwalnia się niewiele dopaminy, są jednak związki chemiczne i uzależnienia powodujące jej nadprodukcję. Możliwość ogrzania zgrabiałych dłoni przy ognisku w zimną noc lub łyk wody, gdy jesteśmy spragnieni, to przyjemne uczucia, nieporównywalne jednak w żadnej mierze z przyjemnością, której doświadcza narkoman wstrzykujący sobie heroinę lub – w mniejszym stopniu – gracz rozpoczynający nową sesję gry World of Warcraft.
W takich sytuacjach początkowo pozytywy biorą zdecydowanie górę nad negatywami, ponieważ mózg odczytuje zastrzyk dopaminy jako przyjemność. Bardzo szybko jednak zaczyna interpretować jej ciągłą produkcję jako błąd w systemie i zaczyna wytwarzać jej coraz mniej. Jedyny sposób, by było nam znowu tak przyjemnie, to zwiększyć dawkę narkotyku lub doświadczenia – grać o większe stawki, wciągnąć w nozdrza więcej kokainy albo poświęcić więcej czasu na angażujące nas bez reszty gry. Gdy w mózgu pojawia się z czasem tolerancja na dopaminę, produkujące ją obszary stają się mniej aktywne, a „dołki” po każdym doświadczeniu euforii okazują się coraz głębsze. Zamiast produkować zdrowe dawki dopaminy, będącej dla nas źródłem optymizmu i zadowolenia wywoływanych przez drobne przyjemności, obszary te pozostają w uśpieniu dopóty, dopóki nie pobudzi ich znowu do działania przesadny bodziec. Uzależnienia są tak przyjemne, że powodują w mózgu dwie do pewnego stopnia sprzeczne reakcje. Najpierw mózg ogranicza produkcję dopaminy, by powstrzymać zalew euforii, potem zaś, gdy źródło euforii znika, stara się poradzić sobie z tym, że produkuje teraz mniej dopaminy, niż robił to wcześniej. W ten sposób tworzy się błędne koło: osoba uzależniona próbuje powrócić do źródła uzależnienia, mózg natomiast po każdym przyjemnym doświadczeniu zaczyna produkować coraz mniej dopaminy.
Jako dziecko panicznie bałem się narkotyków. Często miałem koszmarny sen, że ktoś wstrzykuje mi na siłę heroinę i przez to staję się narkomanem. Nie wiedziałem wówczas zbyt wiele o uzależnieniach i wyobrażałem sobie siebie z pianą na ustach w jakimś ponurym ośrodku odwykowym. Z czasem zrozumiałem, że handlarze narkotyków nie będą zawracać sobie głowy znerwicowanym siedmiolatkiem, niemniej część moich nocnych koszmarów pozostała w mojej świadomości, a mianowicie przekonanie, że ktoś może się uzależnić wbrew własnej woli. Innymi słowy, jeśli przypadkiem zażyjemy jakąś uzależniającą substancję psychoaktywną, już jesteśmy uzależnieni. Gdyby uzależnienie stanowiło jedynie zaburzenie pracy mózgu, mój lęk siedmiolatka byłby uzasadniony: wystarczy nagły przypływ dopaminy w mózgu i człowiek się uzależnia. Ale uzależnienie nie rodzi się w ten sposób. Ponieważ mózg zasadniczo reaguje produkcją dopaminy na każde przyjemne doświadczenie w naszym życiu, w grę musi wchodzić inny czynnik, ponieważ w przeciwnym razie wszyscy bylibyśmy już od dzieciństwa uzależnieni na amen od lodów. (Wystarczy wyobrazić sobie eksplozję dopaminy w mózgu malucha, który po raz pierwszy polizał lody).
Ten brakujący czynnik to sytuacja towarzysząca wzrostowi poziomu dopaminy. Jakaś substancja psychotropowa lub zachowanie nie są uzależniające same w sobie dopóty, dopóki nie staną się dla nas ucieczką przed naszymi problemami wewnętrznymi. Gdy kogoś dręczy niepokój lub jest w depresji, przekonuje się czasem, że heroina, jedzenie lub hazard zmniejszają jego ból. Osoba samotna może chcieć się zanurzyć w świat gier komputerowych, by w ten sposób nawiązać kontakt z ludźmi.
„Jesteśmy biologicznie zaprogramowani do tego, by być rodzicami i kochać, nie zważając na towarzyszące temu czasem negatywne konsekwencje”, tłumaczy Maia Szalavitz, pisząca o uzależnieniach. „Taki rodzaj zaprogramowania to gotowa recepta na uzależnienie. Kiedy używa się go niezgodnie z jego właściwym zastosowaniem, powstają uzależnienia”. Zaprogramowanie, o którym mówi Szalavitz, to zbiór instynktownych zachowań służących naszemu przetrwaniu, takich jak wewnętrzny przymus, by troszczyć się o dzieci, lub chęć znalezienia kogoś, kogo pokochamy. Te same instynkty, które każą nam nie poddawać się w obliczu bólu i trudności, mogą także podsycać fanatyzm i rujnujące nas zachowania nałogowe.
W jednym ze swoich artykułów Szalavitz wyjaśnia, że uzależnieni stajemy się za sprawą samych siebie, nie przez działania innych ludzi. „Pacjenci doświadczający chronicznego bólu nie mogą stać się osobami uzależnionymi za sprawą opiekujących się nimi lekarzy” – tłumaczy Szalavitz:
Aby doszło do uzależnienia, trzeba wielokrotnie brać lekarstwo uśmierzające ból, aż dochodzimy do stanu, w którym czujemy, że nie potrafimy się bez niego obejść (…), co może się zdarzyć jedynie, gdy zaczniemy przyjmować je bardzo wcześnie lub gdy łykamy dodatkowe dawki, by poradzić sobie nie tylko z bólem fizycznym. Dopóki mózg nie przyswoi sobie tego, że dane lekarstwo pozwala nam zachować stabilność emocjonalną, nie można mówić o uzależnieniu.
Uzależnienie to nie tylko fizyczna reakcja organizmu. Uzależnienie to reakcja naszej psychiki na to fizyczne doświadczenie. Aby jeszcze dobitniej pokazać, o co jej chodzi, Szalavitz sięga po przykład z heroiną, najbardziej uzależniającym i najgroźniejszym narkotykiem świata:
Mówiąc wprost, gdybym kogoś porwała, związała i przez dwa miesiące szprycowała heroiną, to rzeczywiście u takiej osoby pojawi się uzależnienie fizyczne od heroiny i objawy odstawienia – ale o jej rzeczywistym uzależnieniu można mówić dopiero wówczas, gdy po swoim uwolnieniu ona sama zdecyduje się na kolejny zastrzyk heroiny.
Szalavitz mówi:
Uzależnienie to nie jakieś „włamanie się” do mózgu, jego „podporządkowanie” czemuś czy „uszkodzenie”. Równie dobrze ludzie mogą uzależnić się od pewnych zachowań, a nawet od doświadczenia miłości. Uzależnienie dotyczy tak naprawdę związku zachodzącego między daną osobą a tym, czego doświadcza.
Nie wystarczy wmusić w kogoś jakiś narkotyk lub przymusić do tego, czy innego zachowania; taka osoba musi się przekonać, że tego rodzaju doświadczenie pomaga jej poradzić sobie z tym, co nęka jej psychikę.
Okres życia, w którym ryzyko uzależnienia jest największe, to wczesna dorosłość. Tylko znikoma liczba osób popada w uzależnienia w późniejszym wieku, pod warunkiem że nie padła ofiarą żadnych uzależnień w wieku dojrzewania. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że osoby na progu dorosłości bombardowane są mnóstwem zadań i obowiązków, a nie posiadają narzędzi, by sobie z nimi poradzić. Próbują leczyć rany psychiczne, sięgając po niedozwolone substancje psychotropowe lub uciekając się do zachowań pozwalających stępić kłujące ich wciąż żądło niekończących się trudności. Przed ukończeniem dwudziestego piątego roku życia wielu ludzi nabywa umiejętności radzenia sobie z przeciwnościami życia i posiada więzi społeczne, których brak im w okresie dojrzewania. „Jeśli jakiś nastolatek nie sięga po narkotyki, oznacza to, że najpewniej uczy się radzić sobie z kłopotami za pomocą innych metod”, wyjaśnia Szalavitz. Innymi słowy, gdy kończą się udręki dorastania, taka osoba ma już w sobie pewną życiową odporność.
Najbardziej zdumiewająca rzecz, której dowiedziałem się od Szalavitz, to informacja, że uzależnienie to rodzaj źle ulokowanej miłości. To miłość jako obsesja i namiętność, ale bez wsparcia emocjonalnego. Może to wyglądać na pustosłowie, ale ma mocne uzasadnienie naukowe.
W 2005 roku antropolog Helen Fisher wraz z kolegami zbadała za pomocą skanera mózgi osób zakochanych, a wyniki badań przedstawiła w artykule zatytułowanym Miłość jest jak kokaina:
Chciałam skakać pod niebo z radości. Miałam przed oczyma skany pokazujące aktywność mózgu w polu brzusznym nakrywki śródmózgowia, będącym malutką fabryką ulokowaną u podstawy mózgu, wytwarzającą dopaminę i wysyłającą ten naturalny stymulant do wielu obszarów mózgu. (…) Ta fabryka jest częścią układu nagrody, systemu w mózgu generującego nasze pragnienia, poszukiwania, tęsknoty, energię, skupienie na czymś i motywację. Nic dziwnego, że osoby zakochane potrafią przez całą noc nie zmrużyć oka, oddając się rozmowie i pieszczotom. Nic dziwnego, że zapominają o bożym świecie, że chodzą jak pijane, że tryskają optymizmem, lgną do ludzi i są pełne życia. Wszystkie one są na naturalnym „haju”. (…) Co więcej, kiedy moi koledzy przeprowadzili to samo badanie w Chinach, u chińskich zakochanych zaobserwowano taką samą aktywność pola brzusznego nakrywki śródmózgowia i szlaków dopaminowych, czyli szlaków neurochemicznych odpowiedzialnych za nasze poczucie, że czegoś chcemy. Prawie wszyscy ludzie na ziemi doświadczają tego rodzaju namiętności.
W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku psycholog Stanton Peele opublikował książkę pod tytułem Love and Addiction (Miłość a uzależnienie), w której wyjaśnia, że nawet bardzo zdrowe poczucie przywiązania do osób, które kochamy, może być dla nas czasami destruktywne. Przedmiotem takiego samego przywiązania może się stać także butelka wódki, strzykawka z heroiną czy wieczór w kasynie. Butelka, strzykawka czy kasyno to jednak oszuści; chociaż łagodzą nasz dyskomfort psychiczny w taki sam sposób, w jaki wsparcie otoczenia pomaga nam radzić sobie z trudnościami życia, to przecież bardzo szybko krótkotrwałą przyjemność zastępuje trwający o wiele dłużej ból. Nasza zdolność do kochania to wynik milionów lat ewolucji. Dzięki niej jesteśmy dobrze zaprogramowani do tego, by wychować potomstwo i zadbać o to, by jego geny przeszły na kolejne pokolenie, ale jednocześnie jesteśmy podatni na uzależnienia.
Istotną cechą uzależnienia jest jego wyniszczający charakter. Uzależnienie można definiować na wiele sposobów, jednak najszersze definicje idą zbyt daleko, ponieważ obejmują także zachowania zdrowe bądź fundamentalne dla naszego przetrwania. W artykule wstępnym opublikowanym w czasopiśmie „British Journal of Addiction” w numerze listopadowym z 1990 roku Isaac Marks, psychiatra, napisał, że „życie to ciąg uzależnień, bez których umieramy”. Marks zatytułował swój artykuł prowokacyjnie (Niechemiczne) uzależnienia behawioralne (Behavioral [Non-Chemical] Addictions), i nie bez powodu. Uzależnienia behawioralne były wówczas zjawiskiem stosunkowo nowym dla psychiatrów:
Co kilka sekund wciągamy w płuca powietrze. Jeśli go nam brakuje, niemal natychmiast próbujemy wykonać wdech i gdy to się nam udaje, czujemy ogromną ulgę. Przedłużający się brak dostępu do powietrza powoduje narastające napięcie, poważne objawy towarzyszące duszeniu się i śmierć w przeciągu kilku minut. Podobnie, tyle że w dłuższej pespektywie czasowej, jedzenie, picie, defekacja, oddawanie moczu, seks, wszystkie te składowe naszego życia domagają się z coraz większą natarczywością pewnego działania; gdy ono nastąpi, pragnienie lub przymus ustępują, by powrócić po kilku dniach lub godzinach.
Marks miał rację. Oddychanie wydaje się nie różnić od innych uzależnień. Niemniej jeśli przez uzależnienie rozumieć będziemy każdą czynność niezbędną do naszego przetrwania, taka definicja będzie banalna i mało przydatna. Nie ma sensu w chorym na raka widzieć osobę uzależnioną tylko dlatego, że potrzebuje chemioterapii. Pomijając wszystko inne, uzależnienia w sensie ścisłym nie powinny mieć wpływu na prawdopodobieństwo naszego przetrwania. Jeśli pełnią w naszym życiu taką samą funkcję, jak oddychanie, jedzenie i chemioterapia, przestają być „uzależnieniami”.
Stanton Peele w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku powiązał miłość i uzależnienie, twierdząc, że miłość pociąga za sobą uzależnienie, jeśli jest źle ukierunkowana i skierowana ku niebezpiecznym rzeczom. Peele – podobnie jak Marks piętnaście lat wcześniej – utrzymywał, iż uzależnienie może dotyczyć nie tylko narkotyków. Tymczasem większość naukowców przez całe dziesięciolecia wiązała uzależnienie jedynie z narkotykami i niewielu było skłonnych przyznać, że nikotyna też uzależnia. Ponieważ palenie nie było przestępstwem, to zgodnie z ich logiką substancje zawarte w papierosach i samo palenie nie mogą prowadzić do uzależnienia. Termin „uzależnienie” oznaczał daleko idącą stygmatyzację i dlatego był zarezerwowany dla niewielkiego, zamkniętego zbioru substancji psychoaktywnych. Dla Peele’a ten termin nie był jednak świętością i wskazywał on, że wielu palaczy nie może żyć bez nikotyny dokładnie w taki sam sposób, w jaki narkomani nie mogą się obyć bez heroiny będącej podporą dla ich psychiki, nawet jeśli w krótszej perspektywie heroina powodowała większe spustoszenie w organizmie niż nikotyna. W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku poglądy Peele’a uchodziły jeszcze za herezję, ale w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych świat medyczny przychylił się do jego zdania. Ponadto Peele miał świadomość tego, że każdy rodzaj destrukcyjnej podpory dla naszej psychiki może się stać źródłem uzależnienia. Znudzony monotonną pracą urzędnik szukający w kartach lub w ruletce dreszczu emocji i podniecenia, którego brak mu w życiu, może zostać nałogowym hazardzistą.
Gromadząc materiały do tej książki, spotkałem się z Peelem, kiedy jednak wspomniałem o „uzależnieniu behawioralnym”, obruszył się. „Oczywiście, to uzależnienie – powiedział, dając tym samym do zrozumienia, że chętnie ze mną porozmawia – tyle że ja nigdy w życiu nie używałem terminu »uzależnienie behawioralne«”. W przekonaniu Peele’a taki termin to herezja, ponieważ zakłada znaczącą różnicę między uzależnieniem od jakiegoś zachowania a uzależnieniem od substancji psychoaktywnych, gdy on tymczasem uważa, że tego rodzaju rozróżnienie jest bezzasadne, ponieważ uzależnienie to nie kwestia jakichś substancji, zachowań czy reakcji mózgu. Uzależnienie to według Peele’a „skrajne, dysfunkcyjne przywiązanie do jakiegoś doświadczenia wyrządzające poważną szkodę danej osobie i będące częścią jej ekologii, z którego dana osoba nie potrafi zrezygnować”. W taki sposób zdefiniował uzależnienie w latach osiemdziesiątych i tak samo postrzega je dzisiaj. „Doświadczenie”, o którym mowa w tej definicji, obejmuje także jego kontekst: niecierpliwe oczekiwanie na to, że za chwilę wstrzykniemy sobie narkotyk, staranne przyłożenie igły wzdłuż żyły, osmaloną łyżkę, zapalniczkę. Nawet heroina jako substancja uzależniająca – jeśli w ogóle jest taka substancja – dostaje się do naszego organizmu w rezultacie ciągu zachowań, które same w sobie stają się częścią uzależnienia. A zatem, skoro nawet uzależnienie od heroiny ma do pewnego stopnia charakter „behawioralny”, nietrudno zrozumieć, dlaczego Peele odżegnywał się od tego terminu.
Nawet jeśli Peele nie korzystał z terminu „uzależnienie behawioralne”, to jednak w swoich książkach przez całe dziesięciolecia oddzielał zachowania uzależniające od substancji uzależniających. Na przykład szósty rozdział książki The Truth About Addiction and Recovery (Prawda o uzależnieniu i wyjściu z uzależnienia) napisanej w 1991 roku wspólnie z psychiatrą Archiem Brodskym nosi tytuł: „Uzależnienie od hazardu, zakupów i ćwiczeń fizycznych”. Peele i Brodsky stawiają w nim pytanie: „Czy można uzależnić się od hazardu, zakupów, ćwiczeń fizycznych, seksu i miłości w takim samym sensie, w jakim rozumiemy uzależnienie od alkoholu lub narkotyków?”. Odpowiadają na nie twierdząco i wyjaśniają, że:
jakakolwiek czynność, forma zaangażowania czy doznanie, które w przekonaniu danej osoby wystarczająco mocno ją pochłaniają, mogą się przerodzić w uzależnienie (…). Uzależnienie da się zrozumieć jedynie w kategoriach całego i łącznego doświadczenia będącego dla danej osoby jego rezultatem (…) i tego, w jaki sposób doświadczenie to wpisuje się w jej sytuację życiową i jej potrzeby.
Peele i Brodsky odrzucili również zdecydowanie twierdzenie, iż za uzależnienie należy uznać każdą czynność skutkującą zwiększoną produkcją endorfin rodzących uczucie przyjemności. „To nie endorfiny powodują, że niektórzy biegną tak długo, aż krwawią im stopy, a inni tak długo zajadają się, aż organizm reaguje torsjami” – twierdzą obaj badacze. Samo to, że u biegaczy pojawia się „euforia biegacza”, nie oznacza jeszcze, że takie osoby są uzależnione. Peele i Brodsky nie zgadzali się z tym, by kompulsje dotyczące hazardu, zakupów czy ćwiczeń fizycznych klasyfikować jako „choroby”, przyznawali jednak, że tego rodzaju czynności mogą doprowadzić do zachowań nałogowych.
Peele był przez dziesiątki lat marginalizowany. Protestował zawzięcie przeciwko abstynencji i anonimowym alkoholikom i w swoich publikacjach powtarzał bezustannie, że uzależnienie to nie choroba. Jego zdaniem należy je rozumieć jako powiązanie zachodzące między jakąś niezaspokojoną potrzebą psychiczną a wieloma działaniami, które w krótkim czasie ją zaspokajają, w dłuższej perspektywie jednak okazują się szkodliwe. Peele często chętnie wchodził w spór i zawsze prowokował, ale jego główny przekaz pozostawał niezmienny: każde doświadczenie może prowadzić do uzależnienia, jeśli łagodzi nasze udręki psychiczne. Jego poglądy powoli przeniknęły do głównego nurtu myśli psychologicznej i psychiatrycznej. I chociaż Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne wciąż klasyfikuje uzależnienie jako chorobę, to jednak uznaje dzisiaj – czterdzieści lat po tym, jak Peele powiązał po raz pierwszy miłość i uzależnienie – że uzależnienie nie ogranicza się jedynie do substancji psychoaktywnych.
Mniej więcej co piętnaście lat Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne publikuje wznowione wydanie swojej biblii pod tytułem Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders (Diagnostyczny i statystyczny podręcznik zaburzeń psychicznych). Podręcznik ten kataloguje oznaki i symptomy dziesiątek zaburzeń psychiatrycznych, od depresji i stanów lękowych po schizofrenię i napady paniki. W piątym wydaniu podręcznika, opublikowanym w 2013 roku, do listy oficjalnie zdiagnozowanych zaburzeń dodano „uzależnienie behawioralne” (behavioral addiction), zastępując jednocześnie sformułowanie „nadużywanie i zależność od substancji psychoaktywnych” (substance abuse and dependence) sformułowaniem „uzależnienie i zaburzenia pokrewne” (addiction and related disorders)[2]. Psychiatrzy od lat leczyli osoby uzależnione od określonych zachowań i Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne zaczynało doganiać rzeczywistość.
Autorzy podręcznika stwierdzili także wyraźnie, że sama zależność od jakiegoś zachowania lub konieczność przyjmowania jakiejś substancji psychoaktywnej to za mało, by mówić o uzależnieniu. Na przykład wielu hospitalizowanych pacjentów musi przyjmować opioidy, ale to nie znaczy, że wszyscy są uzależnieni od opiatów. Tacy pacjenci, w przeciwieństwie do osób uzależnionych, nie odczuwają głodu narkotykowego wynikającego z uzależnienia; ponadto osoby uzależnione są świadome tego, że na dłuższą metę rujnują swoje zdrowie. Hospitalizowany pacjent przyjmuje morfinę po operacji, ponieważ to jest dla niego najlepsze, zarówno w krótszej, jak i dłuższej perspektywie; morfinista wie, że jego uzależnienie to na krótką metę stan błogości i euforii, a na dłuższą ogromne szkody dla organizmu. Mnóstwo osób uzależnionych od pewnych zachowań oraz tych, które wyzwoliły się z takiego uzależnienia, mówiło mi zawsze to samo: że ich uzależnienie miało słodko-gorzki smak. Nie sposób zapomnieć, że nawet, gdy osobę uzależnioną ogarnia błoga przyjemność, zawsze ma to szkodliwy wpływ na jej dobrostan.
Nawet jeśli Amerykańskie Stowarzyszenie Psychiatryczne dopiero od niedawna uznaje oficjalnie związek między uzależnieniem od substancji psychoaktywnej a uzależnieniem behawioralnym, nie zmienia to faktu, że wielu pracujących niezależnie od siebie badaczy wysuwa takie tezy od kilkudziesięciu lat. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, a więc jeszcze przed ukazaniem się książki Peele’a, pewien szwedzki psychiatra, Gösta Rylander, zauważył, że bardzo wielu dręczonych nałogiem narkomanów zachowywało się jak cierpiące z powodu niewoli zwierzęta, które zamknięte w ciasnej przestrzeni szukają ulgi, powtarzając bezustannie te same czynności. Delfiny i wieloryby wciąż pływają w kółko, ptaki wyskubują sobie pióra, a niedźwiedzie i lwy chodzą bez końca po ogrodzonym wybiegu lub po klatce. Z niektórych badań wynika, że czterdzieści procent trzymanych w niewoli słoni szuka rozpaczliwie ulgi, chodząc tam i z powrotem po wybiegu.
W zgodnej opinii wszystkich takie zachowania to oznaki cierpienia i dlatego niepokój Rylandera wzbudziły podobne zachowania u osób regularnie przyjmujących amfetaminę. Jeden z jego pacjentów zbierał w jedno setki kamieni różnego kształtu i rozmiaru, układał z nich jakiś wzór, a potem niszczył to, co ułożył, i zaczynał wszystko od początku. Kilkudziesięciu członków gangu motocyklowego, także przyjmujących amfetaminę, objeżdżało dwieście razy ten sam podmiejski kwartał ulic. Jakiś mężczyzna bezustannie drapał się po głowie, a pewna kobieta przez trzy dni piłowała paznokcie, aż zaczęły jej krwawić. Gdy Rylander poprosił wszystkie te osoby, by wyjaśniły mu, dlaczego tak się zachowują, widać było, że mają trudności ze znalezieniem jakiejś sensownej odpowiedzi. Wiedziały, że zachowują się dziwnie, czuły jednak wewnętrzny przymus, by w ten sposób postępować. Niektórych pchała do tego patologiczna ciekawość, której nie potrafili się oprzeć; innym powtarzanie określonej czynności dawało ukojenie. Rylander opublikował wyniki swoich obserwacji w jednym z czasopism naukowych, określając tego rodzaju zachowania terminem „punding”, co po szwedzku znaczy „idiotyczność” lub „tępota”. Rylanderowi najciekawsze wydało się jednak to, że u takich pacjentów nie można było rozgraniczyć uzależnienia od amfetaminy od uzależnienia behawioralnego. Jedno przechodziło w drugie i oba rodzaje uzależnienia były w równym stopniu szkodliwe i kojące i nie sposób było im się oprzeć.
Rylander zmarł w 1979 roku, pozostawił jednak po sobie znaczące dziedzictwo. Coraz więcej lekarzy i badaczy donosiło o tym, że u osób uzależnionych od kokainy oraz innych narkotyków można zaobserwować „punding” i artykuł Rylandera miał setki cytowań. Zachowania klasyfikowane jako „punding” są często dziwaczne, dotykają jednak właśnie tych, których – zgodnie z przewidywaniami ekspertów – powinny dotykać, czyli osoby przyjmujące duże ilości narkotyków. Wszystko to jednak zmieniło się w pierwszej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku, kiedy niewielka grupa neuronaukowców zaobserwowała „punding” i inne dziwne, powtarzające się zachowania u osób, u których się ich najmniej spodziewano.
W pierwszej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku Andrew Lawrence, profesor neuronauk Cardiff University, oraz jego współpracownicy zaobserwowali wiele dziwnych zachowań nałogowych u osób cierpiących na chorobę Parkinsona. Brak w istocie jakiegokolwiek podobieństwa między typowymi osobowościami pacjentów z parkinsonem a osobowościami narkomanów. Narkomani to osoby młode i impulsywne[3]; pacjenci cierpiący na parkinsona to zazwyczaj ludzie starsi i spokojni. Ci drudzy chcieliby nade wszystko móc się cieszyć ostatnimi dekadami życia, nie doświadczając bezustannego drżenia mięśni typowego dla tej choroby. Jedynym, co łączyło obie te grupy, było to, że pacjenci z parkinsonem przyjmowali bardzo silny lek mający niwelować drżenie mięśni. „Choroba Parkinsona to skutek niedoboru dopaminy w mózgu i dlatego podajemy leki uzupełniające jej poziom w organizmie” – wyjaśniał Lawrence. Dopamina jest produkowana w wielu miejscach w mózgu i ma różnorodne działanie. Wpływa na ruch części ciała (stąd drżenie kończyn u osób cierpiących na parkinsona) i kształtuje w zasadniczy sposób naszą reakcję na nagrodę i przyjemność. Dopamina tłumi drżenie mięśni, ale jednocześnie niesie z sobą poczucie przyjemności i nagrody. U wielu pacjentów pozostawionych bez kontroli pojawia się uzależnienie od leków uzupełniających poziom dopaminy i dlatego neurolodzy ściśle monitorują ich dawkowanie. Nie to jednak najbardziej fascynowało, a zarazem martwiło Lawrence’a.
„Niektórzy z pacjentów robili sobie zapasy leku i u niektórych z nich zauważyliśmy przypadkiem objawy uzależnienia behawioralnego” –
mówi Lawrence. „Informowali nas o tym, że za dużo kupują, że się objadają, że czują się nadmiernie rozbudzeni seksualnie”. W 2004 roku Lawrence zebrał i usystematyzował niektóre z tych symptomów w ogromnym artykule przeglądowym. Znalazł się w nim opis przypadku pewnego księgowego, który przez całe życie sumiennie gromadził oszczędności i u którego nagle objawiła się skłonność do hazardu. Nigdy przedtem nie robił takich rzeczy, nagle jednak zaczęło go pociągać ryzyko. Początkowo starał się zachowywać umiar, jednak po krótkim czasie oddawał się swemu nałogowi kilka razy w tygodniu, a potem już każdego dnia. Gromadzone przez całe życie z wielkim trudem oszczędności najpierw topniały bardzo powoli, potem coraz szybciej, a po pewnym czasie był już zadłużony. Jego żona wpadła w panikę i zapożyczyła się u ich syna, ale i te pieniądze zostały roztrwonione w taki sam sposób jak poprzednie. Któregoś dnia przyłapała męża na tym, jak grzebie w koszu na śmieci, szukając tam losów na loterię, które podarła na jego oczach kilka godzin wcześniej. Najgorsze było to, że ów mężczyzna nie potrafił wyjaśnić, dlaczego tak się zmienił. Wcale nie chciał trwonić oszczędności całego życia na hazard, ale po prostu nie potrafił się oprzeć tej pokusie. Chociaż starał się ją zwalczyć, wciąż natrętnie powracała. Odczuwał ulgę dopiero wówczas, gdy się jej poddawał.
Inni starsi pacjenci stawali się fetyszystami i domagali się cały dzień od żony lub męża seksu. Pewien mężczyzna, który przez całe życie starał się nie wyróżniać strojem, zaczął ubierać się jak prostytutka. U jeszcze innych pojawiło się uzależnienie od pornografii w internecie. Osoby, które przez całe życie miały fioła na punkcie zdrowej diety, zaczynały objadać się słodyczami i w ciągu paru miesięcy przybierały znacznie na wadze. Najdziwniejszy był jednak chyba przypadek mężczyzny, który nie potrafił się powstrzymać od rozdawania pieniędzy. Gdy już w ten sposób wyczyścił swoje konto w banku, zaczął rozdawać to, co posiadał. Kiedy słynny szkocki komik Billy Connolly zachorował przed siedemdziesiątką na parkinsona, także zaczął brać leki uzupełniające poziom dopaminy i również popadł w uzależnienie behawioralne, co zmusiło go do przerwania terapii. „Lekarze kazali mi odstawić leki, bo niespodziewane skutki uboczne były mocniejsze niż oczekiwane skutki zdrowotne” – żartował Connolly w talk-show prowadzonym przez Conana O’Briena. „Kiedy spytałem ich, jakie to skutki, odparli: „przesadne zainteresowanie seksem i hazard”. Chociaż Connolly obraca całą sytuację w żart, to jednak bez lekarstw drżenie kończyn będzie dla niego coraz bardziej dotkliwe. Z drugiej strony trzeba dodać, iż lekarstwa przyjmowane przez chorych na parkinsona mają tak mocne działanie, że niektóre ze wspomnianych skutków ubocznych zaobserwować można aż u połowy pacjentów.
Lawrence twierdził, że u jego pacjentów dominowały zachowania, które im samym wydawały się całkiem naturalne. Tego rodzaju zachowania zwane stereotypiami są powiązane z „historiami życia takich osób” – wyjaśniał Lawrence. „Na przykład u osób, które wykonywały zawodowo prace biurowe, stereotypia przejawia się w postaci przekładania dokumentów i papierów, krawcowa będzie zbierać i układać guziki”. Pewien sześćdziesięciopięcioletni biznesmen bezustannie rozkręcał i skręcał wieczne pióra i porządkował idealnie uporządkowane biurko. Pięćdziesięcioośmioletni architekt wciąż wywracał do góry nogami swoją pracownię, by później aranżować ją na nowo. Pięćdziesięcioletni stolarz zbierał narzędzia stolarskie i ściął bez powodu drzewo na swoim podwórku. Działania takich osób, dobrze im znane, stają się dla nich źródłem ukojenia, ponieważ są dla nich naturalne i nie wymagają wiele myślenia.
Lawrence a przed nim jeszcze Rylander zauważyli, że granica oddzielająca uzależnienie behawioralne od uzależnienia od substancji psychoaktywnych jest płynna. Stereotypie, podobnie jak narkotyki lub alkohol, to jeszcze jeden sposób zapewnienia ulgi udręczonej psychice. Lawrence zwrócił uwagę na to podobieństwo, gdy zorientował się, że wielu pacjentów, którzy ugrzęzli w takich powtarzających się zachowaniach, przyjmowało nadmierne dawki leków podnoszących poziom dopaminy. Niektóre osoby z bardzo mocnymi symptomami choroby Parkinsona korzystały z pompy infuzyjnej, dzięki czemu mogły sobie same podawać lek o odpowiedniej porze. Mogły także, przy wyjątkowo silnych objawach, zaaplikować sobie dodatkową dawkę leku. Wiele takich osób początkowo przestrzegało pory dawkowania przepisanej przez lekarza, wkrótce jednak przekonały się, że przyjęcie leku poprawia im humor. U tych, które popadły z tego powodu w uzależnienie od leku, pojawiły się także uzależnienia behawioralne, przy czym jeden rodzaj uzależnienia przechodził płynnie w drugi. Na przykład jednego dnia aplikowały sobie kilka dodatkowych dawek leku, a następnego dnia przez kilka godzin przed południem przekładały papiery, a po południu zbierały i układały w ogrodzie kamienie. Czasami obie formy uzależnienia, to znaczy przyjmowanie dodatkowych porcji leku i wykonywanie czynności mających przynieść ukojenie, obserwowano jednocześnie. Nie ma istotnej różnicy między tymi dwoma formami uzależnienia, ponieważ są to – co do istoty – dwie wersje tego samego wadliwie funkcjonującego programu.
W latach dziewięćdziesiątych Kent Berridge, neuronaukowiec z University of Michigan, próbował dociec, dlaczego narkomani sięgają po narkotyki, chociaż mają świadomość, że ich życie wali się z tego powodu w gruzy. Nasuwająca się od razu odpowiedź sugerowała, iż czerpią tak wiele przyjemności ze swojego uzależnienia, że gotowi są poświęcić w dłuższej perspektywie własny dobrostan, byle doświadczyć natychmiastowego uczucia szczęścia i euforii; innymi słowy jest to dysfunkcjonalny związek, w którym druga strona zamiast miłości przynosi im zagładę. „Dwadzieścia lat temu szukaliśmy mechanizmów przyjemności – wyjaśnia Berridge – a działanie dopaminy było najlepszym znanym nam mechanizmem uzyskiwania przyjemności i wszyscy wiedzieli, że pojawia się w uzależnieniu. I dlatego postanowiliśmy zgromadzić jeszcze więcej dowodów na to, by pokazać, że za uczucie przyjemności odpowiada dopamina”. Dla Berridge’a i innych badaczy ta zależność wydawała się oczywista – tak oczywista, że spodziewał się on, iż znajdzie szybko jej mocne potwierdzenie i będzie mógł się zająć nowymi, ciekawszymi problemami.
Okazało się jednak, że wyniki eksperymentów wcale nie były jednoznaczne. W jednym z nich Berridge podawał szczurom smakowity słodki płyn, obserwując, jak z przyjemności oblizują wargi. „Szczury, podobnie jak niemowlęta, oblizują rytmicznie wargi, gdy poczują coś słodkiego” – wyjaśniał. Badacze prowadzący eksperymenty na szczurach uczą się interpretować ich zachowanie i oblizywanie warg przez te zwierzęta to przyjmowany bezspornie objaw doświadczania przyjemności. Znając zasadę działania dopaminy, Berridge zakładał, iż ilekroć szczur posmakował słodki płyn, tylekroć jego mózg produkował w odpowiedzi dopaminę, a wówczas szczur oblizywał wargi. A zatem, zgodnie z logiką, jeśli uniemożliwić mózgowi szczura produkcję dopaminy, powinien przestać się oblizywać. Aby to sprawdzić, Berridge wykonał coś w rodzaju operacji mózgu u badanych zwierząt, tak by udaremnić produkcję dopaminy, i jeszcze raz podał im słodki płyn.
U szczurów ze zoperowanymi mózgami pojawiły się dwie reakcje: jednej się spodziewał, druga go zaskoczyła. Tak jak zakładał, szczury przestały pić słodki płyn. Ponieważ mózg nie produkował już dopaminy, przestały mieć na niego ochotę. Kiedy jednak podawał im go bezpośrednio, nadal się oblizywały. A zatem wydawało się, że nie mają na niego ochoty, ale kiedy go posmakowały, wszystko wskazywało na to, że dawał im tyle samo przyjemności, co wcześniej, gdy jeszcze ich mózg produkował dopaminę. Innymi słowy, bez dopaminy nie miały już ochoty na słodzony płyn, ale sprawiał im przyjemność, gdy go posmakowały.
„Upłynęło około dziesięciu lat, nim wnioski płynące z naszych eksperymentów zaczęły zyskiwać aprobatę w środowisku neuronaukowców” – mówi Berridge. A to dlatego, że przeczyły one temu, co dotąd wydawało się bezsporne.
Przez wiele lat neuronaukowcy mówili nam: „Niemożliwe, dobrze wiemy, że to dopamina daje przyjemność. Na pewno się mylicie”. Ale z czasem zaczęły się pojawiać wyniki badań na ludziach i w rezultacie dzisiaj tylko garstka badaczy kwestionuje nasze ustalenia. Badanym podawano kokainę lub heroinę jednocześnie z drugą substancją, blokującą produkcję dopaminy. Zablokowanie produkcji dopaminy nie zmniejszało odczuwanej przez nich przyjemności, natomiast powodowało, że rzeczywiście przyjmowali mniejsze dawki narkotyku.
Berridge wraz z kolegami pokazał, że zachodzi zasadnicza różnica między tym, czy się lubi jakiś narkotyk, a tym, czy chce się go zażyć. Uzależnienie to nie tylko kwestia lubienia narkotyku. Narkomani to nie osoby, które lubiły przyjmowany narkotyk; to ludzie, którzy rozpaczliwie chcieli narkotyku, nawet gdy go już nie lubili, ponieważ rujnował im życie. A ponieważ trudniej pokonać chcenie niż lubienie, dlatego właśnie uzależnienie jest takie trudne w leczeniu. „Podejmując decyzję, ludzie przedkładają chcenie nad lubienie” – wyjaśnia Berridge:
Chcenie to coś mocnego i ogromnego i podporządkowuje sobie cały mózg z ogromną siłą. Lubienie jest z perspektywy anatomicznej czymś drobnym i kruchym – łatwo je zakłócić i zajmuje tylko bardzo małą część mózgu. I odwrotnie, gdy czegoś bardzo chcemy, to niełatwo się z tego wyzwolić. Gdy ludzie chcą jakiegoś narkotyku, to chcenie towarzyszy im niemal bez przerwy – u większości osób ten stan trwa co najmniej rok, a może trwać także całe życie.
To, co mówi Berridge, wyjaśnia, dlaczego ludzie tak często wracają do narkotyków. Nawet jeśli ktoś zaczyna nienawidzić jakiś narkotyk za to, że rujnuje mu życie, to jego mózg nadal go chce, ponieważ pamięta, że narkotyk zaspokajał w przeszłości jakąś potrzebę psychiczną i dlatego wciąż jest go spragniony. To samo dotyczy zachowań; nawet jeśli ktoś ma serdecznie dość Facebooka lub Instagrama za to, że zabierają mu tyle czasu, nadal chce sprawdzać, czy pojawiły się nowe posty, podobnie jak robił to wcześniej, gdy sprawiało mu to przyjemność. Niedawne badanie pokazało, że taki sam skutek daje pokazywanie światu, że jest się trudną lub trudnym do zdobycia: ktoś, z kim niełatwo umówić się na randkę, będzie mniej lubiany, ale bardziej pożądany, co z kolei wyjaśnia, dlaczego niektórych pociągają osoby chłodne i wyniosłe.
Lubienie i chcenie najczęściej zachodzą na siebie, co zaciemnia istniejące między nimi różnice. Najczęściej chcemy tego, co lubimy i odwrotnie, ponieważ większość tego, co sprawia nam przyjemność, jednocześnie nam służy, a większość rzeczy nieprzyjemnych wyrządza nam szkodę. Młode szczury, z którymi eksperymentował Berridge, instynktownie i w rezultacie ewolucji polubiły smak wody z cukrem, ponieważ słodkie substancje są zazwyczaj nieszkodliwe i bogate w kalorie. Przodkowie tych osobników, spożywający słodki pokarm, najczęściej żyli dłużej i rozmnażając się, przekazali skłonność do słodkiego pokarmu swojemu potomstwu. Szczury karmione gorzkim jedzeniem częściej umierały, czy to z powodu zatrucia, czy niewłaściwego odżywiania się. Bardzo niewiele gorzkich pokarmów ma dużo składników odżywczych i od dzieciństwa unikamy wielu gorzkich w smaku roślin lub ich części, które często bywają toksyczne. I chociaż chcenie i lubienie są z sobą powiązane, to jednak Berridge wykazał, iż w wypadku uzależnienia ich drogi się rozchodzą. Otchłań uzależnienia to piekło, nie niebo; innymi słowy, narkomani są złaknieni „kopa”, który daje narkotyk, chociaż wcale nie lubią tego doświadczenia. Stanton Peele przyrównuje uzależnienie do źle ukierunkowanej miłości i rzeczywiście, zakochanie się w niewłaściwej osobie to klasyczny przykład chcenia bez lubienia. Taka sytuacja jest do tego stopnia powszechna, iż nawet mówi się o femme fatale i o tym, że to „facet nie dla niej”. Wiemy, że ktoś nie nadaje się na to, by być naszym mężem lub naszą żoną, a mimo to nic nie możemy poradzić na to, że pragniemy takiej osoby.
Berridge koncentruje się przede wszystkim na uzależnieniu od narkotyków, jednak podobnie jak Stanton Peele i Andrew Lawrence jest przekonany, że wyniki jego badań mają zastosowanie także w odniesieniu do uzależnień behawioralnych. „Zawsze wiedzieliśmy, że narkotyki oddziałują na określone obszary mózgu, nie wiedzieliśmy jednak, że tak samo dzieje się w przypadku danych zachowań. W ciągu mniej więcej ostatnich piętnastu lat dowiedzieliśmy się, że to samo jest prawdą w przypadku zachowań – i że w ten proces zaangażowane są te same mechanizmy w mózgu”. Pewne czynności inicjujące określone zachowania podwyższają nam poziom dopaminy tak samo jak narkotyki. Gdy osoba uzależniona od gier włącza komputer, poziom dopaminy w jej mózgu gwałtownie wzrasta; tak samo dzieje się, gdy ktoś uzależniony od aktywności fizycznej wiąże buty do biegania. Siłą napędową uzależnień nie są określone substancje czy zachowania, lecz przyswojona z czasem świadomość, że chronią nas one od cierpienia psychicznego.
Prawda o uzależnieniach podważa wiele naszych dotychczasowych intuicji. Uzależnienie to nie nieodwzajemniona miłość ciała do niebezpiecznego narkotyku, lecz raczej przyswojona przez umysł lekcja, iż jakaś substancja lub jakieś zachowanie uwalniają nas od bólu psychicznego. Więcej nawet; uzależnienie nie ma w sobie nic z zakochania się: jak wykazał to Kent Berridge, wszystkie osoby uzależnione chcą przedmiotu swego uzależnienia, a jednocześnie wiele z nich wcale go nie lubi. Tak jak to było w przypadku Isaaca Vaisberga, pacjentów z parkinsonem, których leczył Andrew Lawrence, czy szczura numer 34, uzależnienie trwa nadal, nawet gdy słabnie jego atrakcyjność i bez zmian pozostaje pragnienie, by grać, obsesyjnie porządkować biurko czy razić siebie prądem nawet wtedy, gdy nie sprawia nam to już żadnej przyjemności.
[1] Wyniki takich badań zależą od sposobu rekrutacji respondentów do badania. Na przykład w badaniach gospodarstw domowych trudny będzie dostęp do osób uzależnionych od heroiny. Niemniej jest to jedna z rzadziej używanych substancji psychoaktywnych, w porównaniu na przykład z marihuaną [przyp. red. nauk.].
[2] Edycja ta dokładnie uwzględnia substance use disorder jako szerszą kategorię łączącą uzależnienie i używanie szkodliwych substancji psychoaktywnych. Wśród kryteriów diagnostycznych tak zwanych uzależnień behawioralnych wyodrębniono jedynie problem hazardu [przyp. red. nauk.].
[3] Jest to zbyt daleko idąca generalizacja. Osoby nałogowo używające substancji psychoaktywnych stanowią dużo bardziej zróżnicowaną grupę [przyp. red. nauk.].