Migranci i ZetasW Meksyku nie sposób mówić o wydarzeniach politycznych i społecznych ostatnich siedmiu lat z pominięciem wątku wymuszonych zaginięć, choć media niemal o nich nie wspominają lub też traktują temat w sposób niewystarczający. Jednak sprawa zaczęła żyć własnym życiem. Obecnie skala wymuszonych zaginięć osiągnęła takie rozmiary, że nikogo nie zaskakuje już samo istnienie tego zjawiska, lecz raczej milczenie wokół niego.
Nie jestem Meksykaninem, ale mieszkam i pracuję w Meksyku od lat. Przemierzyłem wiele dróg w tym kraju, dróg zwykłych ludzi, u boku najzwyklejszych osób pod słońcem, a niekiedy osób wyrzuconych daleko poza nawias społeczeństwa. Przeprowadziłem wiele rozmów, a jeszcze więcej się nasłuchałem. Na tym polega moja praca: na słuchaniu, a następnie opowiadaniu historii, relacji, doświadczeń, na sporządzaniu kronik. Wniknąłem w realia tego kraju, dzieląc codzienne życie z wieloma osobami. Po drodze uświadomiłem sobie, że absolutnie nie ma możliwości, by nie zorientować się w rozmiarach zjawiska wymuszonych zniknięć, praktyki tak ewidentnej, tak powszechnej, tak masowej. To zagrożenie do tego stopnia realne, że wszyscy ludzie w tym kraju – Meksykanie czy też cudzoziemcy przyjeżdżający tu jako turyści lub, jak ja, do pracy – odczuwają je jako przerażający koszmar, z którego wielu już nigdy się nie obudzi.
Co roku tysiące imigrantów przejeżdżających przez Meksyk w drodze do Stanów Zjednoczonych padają ofiarą wszelkiego rodzaju nadużyć ze strony władz meksykańskich (funkcjonariuszy Krajowego Urzędu do spraw Migracji27, policji federalnej, stanowej, municypalnej, wojskowych, urzędników), jak również grup przestępczości zorganizowanej. Migranci są dla wszystkich bardzo rentownym interesem.
BestiaJest koniec kwietnia 2010 roku, godzina trzecia rano. Siedzimy przy stole w ciemnościach upalnej, parnej nocy w domu imigranta Bracia w Drodze28, otwartego 24 godziny na dobę w Ixtepec, w stanie Oaxaca. Nie ma księżyca, a słowa mieszają się z nieustającym bzyczeniem owadów w mroku. Stół, na którym będę spał, znajduje się na zewnątrz domu, w pobliżu biur. Naprzeciw mnie siedzi ojciec Alejandro Solalinde odpowiedzialny za dom imigranta. Jest już osobą publiczną, ale jeszcze nie stał się symbolem walki w obronie praw imigrantów. Jeszcze nie musiał wyjechać z kraju po tym, jak grożono mu śmiercią. Rozmawiamy przyciszonymi głosami, by nie obudzić gości.
Przyjechałem tu, jak mu wyjaśniłem, kilka godzin wcześniej. Dopiero co zostałem naocznym świadkiem nielegalnej akcji Policji Federalnej przeciwko grupie imigrantów w gminie Chahuites, jednej z pierwszych gmin w stanie Oaxaca, o ile przyjeżdża się z południa, od strony Chiapas. Podróżowałem wraz z dwoma kolegami, dziennikarzem i fotografem, pociągiem zwanym „Bestia”, który w wagonach przewozi towary, a na dachu latynoamerykańskich nielegalnych imigrantów. Kiedy nocą dotarliśmy do malutkiej miejscowości Chahuites, z dachu pociągu dostrzegliśmy pierwsze snopy światła i dobiegły nas krzyki. Pociąg jeszcze się nie zatrzymał, a już grupa około 30 zakapturzonych funkcjonariuszy, uzbrojonych w karabiny M16, zmusiła do zejścia na ziemię jadących z nami imigrantów, grożąc im śmiercią lub porachowaniem kości.
Z około 400 imigrantów latynoamerykańskich, którzy jechali tej nocy na dachu „Bestii”, ponad 100 zostało zatrzymanych przez policję. Pod nieobecność funkcjonariuszy Krajowego Urzędu do spraw Migracji policjanci znęcali się, bili i wyzywali imigrantów, którzy zmuszeni ich kopniakami kładli się na brzuchu na ziemi. Po okradzeniu ich ze wszystkich pieniędzy niektórych puszczono wolno, a innych aresztowano. Mierząc nam w twarz z karabinów M16, zakapturzeni policjanci zmusili nas do opuszczenia pociągu i usiłowali odciągnąć nas z miejsca, w którym dopuszczali się swoich rutynowych nadużyć.
Ojciec Solalinde cierpliwie słucha mojej opowieści. Wcześniej rozmawiał już z kilkoma imigrantami, którzy zdołali uciec z blokady i niecałą godzinę temu dotarli do domu imigranta w poszukiwaniu schronienia.
– Często jesteśmy tu świadkami takich scen – mówi. – Mieliście szczęście, bo zdarzało się już, że Policja Federalna w Chahuites doprowadzała do zaginięcia całych grup imigrantów.
– I co z nimi robią? – pytam odruchowo.
– Sprzedają ich. Do mafii. A potem tamci żądają okupu od rodzin lub przyjaciół ze Stanów Zjednoczonych.
Imigrant wart jest od 2000 do 5000 dolarów. Jeśli rodzina nie płaci, przestępcy zabijają jeńca i wypełniają zbiorowe mogiły bezimiennymi ciałami. Zaginionymi. W sierpniu 2010 roku w San Fernando, w stanie Tamaulipas, dzięki zeznaniom jednego z ocalałych opinia publiczna dowiedziała się o bezwzględności, z jaką Zetas zmasakrowali i pochowali w tajnym zbiorowym grobie 72 imigrantów, głównie z Ameryki Środkowej. Po grobie z San Fernando odnaleziono później wiele innych tego typu mogił, a jeszcze więcej nadal pozostaje nieznanych.
Słowa ojca Solalinde pomagają mi zmienić sposób myślenia, lepiej zrozumieć opowieści, które usłyszałem w ostatnich dniach podczas podróży z imigrantami z Ameryki Środkowej. W szczególności pamiętam jednego z nich, który opowiedział mi swoją historię podczas innej parnej nocy, niedługo przed wspięciem się na dach „Bestii”.
Królowa Południa
– Ciszy boisz się najbardziej, naładowana jest niepewnością, tajemnicą. To jak ciemność, tyle że widzisz, a zarazem masz wrażenie, że wiesz, co ci się przydarzy. Ciszy obawiam się najbardziej, z ciszy wychodzą najgorsze potwory.
Daniel oddycha spokojnie, pociągając długie łyki wody, smakując ją, jakby to był kieliszek dobrego wina. Most za jego plecami jest pusty, to krwistoczerwony łuk wznoszący się nad opuszczonymi torami, schowany w bujnej zieleni. Pociągi już tędy nie jeżdżą, od kiedy w 2003 roku huragan Stan zniszczył sporą część Ameryki Środkowej i ten rejon Chiapas. Tory wychodzące z granicznego miasta Tapachula służą teraz jedynie za drogę dla imigrantów, którzy używają ich, by się nie zgubić, by zachować właściwy kierunek i nadzieję, że ta żelazna droga pomoże im odnaleźć ich szczęśliwy los, a przynajmniej dokądś trafić, jak najdalej od domu.
Daniel nie dotarł tu sam, tak naprawdę jest częścią niewielkiej grupki, która radosnymi okrzykami otworzyła sobie drogę przez wilgotny i spokojny wieczór, zapowiadający noc pełną lepkiego powietrza i uciążliwych owadów, które nie pozwolą nikomu zasnąć.
Z daleka imigranci wyglądali jak ciemne hałaśliwe punkciki, które gotowały się do przekroczenia ostatniego mostu przed nocnym spoczynkiem. Zbliżali się ze śpiewem na ustach, zakłócając ciszę śmiechem, młodością, witalnością. Z początku wydawało się, że nie będą w stanie przekroczyć ogromnego i zagubionego pośrodku selwy mostu na południu stanu Chiapas, o kilka kilometrów od Tapachuli i granicy z Gwatemalą, o zbyt wiele kilometrów od Stanów Zjednoczonych. Jednak tanecznym krokiem postacie zbliżają się i nabierają kształtu; krokiem przywodzącym na myśl jakichś dziwacznych pijanych wesołków docierają na środek mostu. Na przedzie idzie Daniel, posuwa się samotnie z małym plecakiem Dragon Ball, który zwiesza mu się z ramienia, śpiewa Maldita Primavera, przeskakując podkłady między torami, i stara się nie patrzeć na ciemną rzekę, która płynie 30 metrów niżej.
Z tyłu jakiś głos krzyczy: „Oto przed państwem Królowa Południa, zróbcie jej miejsce!”. Daniel, słysząc kolegę, zaczyna śpiewać jeszcze głośniej i śmiać się niczym diwa w wyimaginowanym kostiumie teatralnym zamiast podartych tenisówek, brudnych dżinsów i obcisłego swetra z napisem „Penn State University” na jego szczupłym ciele. Pozostali idą wolniej, ostrożniej stawiają kroki, skupieni raczej na tym, by przejść przez most, nie łamiąc nóg, a nie by robić wrażenie niczym gwiazdy muzycznego show na żywo.
Z rękoma uniesionymi do góry i zadowoloną miną Daniel dociera na koniec niemal biegiem i wydaje triumfalny okrzyk. Nim się przedstawi, czeka, aż dołączy do niego reszta grupy; powoli opanowuje przyspieszony wysiłkiem oddech.
– Idziemy od wielu godzin – wyjaśnia radośnie. – Nawet już nie wiem, która to godzina ani gdzie jesteśmy. Idziemy i idziemy, mało nam nogi nie odpadły. Tak naprawdę mieliśmy nie przechodzić tego mostu, bo widzieliśmy, że tu jesteście, i z daleka pomyśleliśmy, że to pewnie Zetas czekają, żeby na nas napaść, ale potem zobaczyliśmy pomarańczową furgonetkę i tamtych chłopaków ubranych jak ludzie z Bety29, więc nabraliśmy otuchy. Zapytaj moich kumpli, czy nie tak właśnie było.
Rzeczywiście, za mostem dwie furgonetki grupy Beta z funkcjonariuszami w łatwo rozpoznawalnych pomarańczowych mundurach czekały na nadejście imigrantów z Ameryki Środkowej, by zaoferować im coś do zjedzenia, wodę i ogólne informacje, jakie grupy z Krajowego Urzędu do spraw Migracji przekazują każdemu napotkanemu na swojej drodze imigrantowi. Pół godziny przed Danielem i jego przyjaciółmi dotarło tu sześciu innych imigrantów: trzech z Salwadoru, dwóch podobnie jak Daniel z Hondurasu; wszyscy w wieku od 18 do 23 lat. Dwóch chłopaków, Raúl i Wilfred, i dwie dziewczyny, Yolanda i Natalia. Wszyscy wyglądają na starszych.
Są zmęczeni całodziennym marszem, bo już zapada zmrok, a oni wyruszyli o szóstej rano. Siadają na niskim murku koło wielkiego czerwonego mostu. Przyjmują od członków grupy Beta herbatniki, tuńczyka w puszce i wodę. Jedząc tę skromną kolację, zaczynają się powoli rozluźniać.
Ludzie z grupy Beta starają się ich przekonać, że nie warto iść dalej, że podróż jest bardzo długa i wyjątkowo niebezpieczna, ale dobrze wiedzą, że prawie na pewno nikt nie zawróci. Wobec tego ograniczają się do zwykłej rozmowy, dają dobre rady i ostrzegają. Zapada zmrok. Jest 12 kwietnia 2010 roku. Śmiałkom, którzy ryzykują marsz przez te strony, mangowce dostarczają obficie swoich żółtych słodkich owoców, stanowiących doskonałe dopełnienie kolacji.
Młodzi ludzie z grupy Daniela siadają nieco na uboczu, z dala od funkcjonariuszy Beta, którzy rozmawiają z wcześniej przybyłymi imigrantami. Głos zabiera chudy i niski Wilfred o sprytnej twarzy. Nie wygląda na 18 lat, które zadeklarował. Pochodzi ze wsi niedaleko San Pedro Sula w Hondurasie. Zostawił rodzinę, by szukać szczęścia w Stanach Zjednoczonych, podobnie jak jego dwóch braci, kuzyn i wujkowie.
– Faktycznie, nie wiedzieliśmy, czy przechodzić przez ten most. Ten rejon jest bardzo niebezpieczny. Myśleliśmy, że tu się skończy nasza podróż. Wszędzie pełno Zetas – mówi.
– Ech, zamknij się już, kurduplu – przerywa mu Daniel. – Nawet nie wiesz, jak wyglądają Zetas. Dla ciebie mogliby wyglądać jakkolwiek. Znasz tylko kurczaki ze swojej zagrody.
– Tak? To jak w takim razie wyglądają Zetas? – odgryza się Wilfred. – Ty wszystko wiesz najlepiej. Może wobec tego nam powiesz, Królowo Południa, skąd niby wiesz, jak wyglądają?
– Dobrze – odpowiada Daniel. – Mówię tak, bo miałem okazję zobaczyć pewne rzeczy, a nie dlatego, że ktoś mi o tym opowiadał. Znam tę okolicę, a także uroczych ludzi, którzy tu mieszkają. Tak się złożyło, że spędziłem tu długie wakacje i życzę ci, chudzielcu, abyś nigdy nie zaznał podobnej przyjemności.
Przeglądając broszurę, którą przed chwilą dostał od członka grupy Beta, Daniel uśmiecha się i zaczyna opowiadać swoją przygodę. Mam wrażenie, że przywołuje te wspomnienia z jakiegoś bardzo odległego miejsca, które ginie w mrokach przeszłości. – Ja nie dostałem takiej książeczki. Nikt mnie nie uprzedził, co może mnie spotkać na tych ziemiach – mówi. – Nie po raz pierwszy oglądam te krajobrazy. Byłem tu już dwa lata temu, w 2008. Wyruszyłem z Hondurasu, żeby dołączyć do starszego brata, który wyjechał do Stanów Zjednoczonych w 2005 i teraz mieszka w Oregonie. Nigdy nie udało mi się go zobaczyć ani nawet przedostać bliżej niego, bo moja podróż skończyła się właśnie tutaj, w rejonie zwanym Arrocera.
Arrocera to potoczna nazwa Aquiles Serdán, jednego z ejidos30 z plantacjami kawy w gminie Huixtla, leżącego około 45 kilometrów na północ od Tapachuli. Błędne drogi przecinające gęstą roślinność w podgórskim terenie to jeden z czynników, który ułatwił napady na imigrantów z Ameryki Środkowej w tej strefie południowego Chiapas. Od kilku lat to małe ejido o powierzchni około sześciu kilometrów kwadratowych przeistoczyło się w koszmar imigrantów próbujących przejść przez Meksyk i dotrzeć do Stanów Zjednoczonych.
Po huraganie Stan w 2003 roku stacja kolejowa w Tapachuli – skąd wyjeżdżała „Bestia”, pociąg towarowy, który stał się jednym z głównych środków transportu imigrantów z Ameryki Środkowej i Południowej planujących przejechać przez Meksyk z południa na północ – przestała funkcjonować. Od tamtej pory imigranci musieli się przedostawać do małego miasteczka Arriaga o jakieś 250 kilometrów od Tapachuli, skąd zaczynała się trasa pociągu. Obecnie odbudowano już stację w przygranicznym miasteczku, ale w 2010 roku nie było innej opcji, niż dostać się do Arriagi.
Jako nielegalny imigrant z Ameryki Środkowej nie masz zbyt wielu możliwości dotarcia do Arriagi. Po przekroczeniu rzeki Suchiate, oddzielającej Gwatemalę od Chiapas, można wybierać między szlakiem „ekologicznym”, to znaczy przejściem pieszo 250 kilometrów wzdłuż torów kolejowych aż do Arriagi, lub szlakiem „turystycznym”, czyli złapaniem furgonetki w centrum Tapachuli.
Jednak obie opcje zaliczają się do „sportów ekstremalnych”: w przypadku szlaku ekologicznego podczas drogi jest się wystawionym na różnego rodzaju napady i niepogodę; to bardzo wyczerpujące. W przypadku szlaku turystycznego imigranci muszą unikać posterunków migracyjnych rozmieszczonych wzdłuż trasy. Trzeba wysiadać z samochodu, obchodzić na piechotę posterunek migracyjny i łapać inne auto. Cały proces powtarza się pięciokrotnie, nim dotrą do Arriagi.
Właśnie w pobliżu jednego z posterunków, na wysokości Hueyate, około 45 kilometrów od Tapachuli, w Arrocerze, istnieje duże ryzyko (a raczej pewność), że zostanie się zatrzymanym i deportowanym przez funkcjonariuszy migracyjnych.
„W strefie Zetas nie wolno ryzykować”, mówią ci ludzie w Tapachuli. W domach imigranta, w noc poprzedzającą wyjazd robi się kalkulacje, próbuje przewidzieć stopień ryzyka i wybrać najlepszą drogę. Arrocera, jak wszyscy dobrze wiedzą, to teren kontrolowany przez Zetas. Jeżeli jednak chcesz ominąć posterunek w Hueyate, musisz tamtędy przejść. Musisz wejść na dróżki pomiędzy plantacjami kawy. Tam czekają na ciebie maczety Zetas, gotowe pozbawić cię wszystkiego, co posiadasz, włącznie z życiem. Albo porwać cię i zażądać od rodziny okupu, o ile masz rodzinę. Tamtędy właśnie postanowił przejść Daniel pewnego wiosennego dnia w 2008 roku, uznając, że to ryzyko jest koniecznością, przedkładając nade wszystko pośpiech w dotarciu do celu. W Tapachuli złapał furgonetkę, z pełną świadomością, że będzie musiał pospiesznie z niej wysiadać przed każdym posterunkiem i obchodzić go jak najszybciej. Tamtego dnia podróżował z trzema znajomymi ze swojej wsi: dwoma dziewczynami i jednym chłopakiem. Wszyscy mieli po 19 lat.