Spójrz na mnie, Anno.
Włożyłem znoszone dżinsy, których tak nienawidziłaś. Ileż to razy łatałaś mi kieszenie, wymieniałaś zamek błyskawiczny, przyszywałaś szlufki. Kiedy zapinałem spodnie, wyobraziłem sobie, jak stoisz w kuchni z założonymi rękami i znacząco chrząkasz. Piękne było to subtelne, zawsze punktualne odkaszlnięcie i twój głos za moimi plecami, zwracający się do mnie po imieniu.
– Przysięgam, że kiedyś ci je wyrzucę, Bóg mi świadkiem – mówiłaś, a ja je ściągałem, nie próbując nawet podejmować dyskusji. Tak bardzo lubiłem słuchać twojego sprzeciwu wyrażanego zawsze tak samo i zawsze w tym samym momencie, przed wyjściem z domu na mszę. Tym razem też zdjąłem dżinsy. Zielone sztruksy będą w porządku?
Wyprasowałem białą koszulę, zostawiłem ją na desce, by ostygła, po czym wyszedłem na taras z zieloną miską, maszynką i pianką do golenia. Ogoliłem się przed lustrem przywieszonym na ścianie. Potem zastygłem w oczekiwaniu.
Anno, co ja tu robię, czemu stoję z nadzieją, że w każdej chwili mnie zawołasz, powiesz, że już późno, że musimy zaraz wyjść, bo inaczej ksiądz nie zdąży cię wyspowiadać.
Co za wstyd, udawać, że wciąż tu jesteś.
Oto ja. Gładka twarz, wyprasowana koszula, sztruksowe spodnie, fedora na głowie. Już mam wyjść, ale zawracam.
Nie karmiłem jej od dwóch dni. Przysiągłem, że dam jej umrzeć w tej szklanej kuli, ale to ostatnie, co kupiliśmy razem.
Rybka akwariowa. Szklana kula. Słoik z suchą karmą.
Zapomniałem, jak jej daliśmy na imię. I nie mogę, nie potrafię sobie przypomnieć imienia tej rybki, a przysięgam ci, że próbowałem. Wpatruję się w nią tępo, patrzę, jak pływa w swoim małym, okrągłym domku, i po prostu za nic nie mogę sobie przypomnieć.
Gdzie jesteś, Anno?
Odkąd zniknęłaś, zaczynam zapominać. We wszystkich wspomnieniach o nas jestem tylko ja. Ciebie już w nich nie ma.
Wychodzę. Spójrz na mnie, Anno. Na starca z walizką, który wyrusza w drogę z nadzieją, że cię odnajdzie.
Ciągnę za sobą walizkę do drzwi, otwieram, a podmuch wiatru zrywa mi z głowy kapelusz i rzuca nim na korytarz obok wieszaka na płaszcze. Zamykam drzwi, metaliczny klik rozbrzmiewa w korytarzu i cisza domu zaskakuje mnie od tyłu, czuję, jak wdziera się pod mój płaszcz i obejmuje mi plecy w niewidzialnym uścisku. Chce mnie zatrzymać, nie pozwala, bym wyszedł. Kochałem ciszę tego domu i ona mnie kochała, samotność mnie zmusiła, bym się do niej przywiązał. Wracam, pochylam się, zaciskając z wysiłku zęby, i podnoszę z podłogi fedorę. Dmucham na nią, z grubsza otrzepuję, a mój wzrok pada na ciepły biały pled na wieszaku. Próbuję tkaninę palcami i zamykam oczy. Dlaczego każda należąca do ciebie rzecz sprawia, że zapominam o twojej nieobecności? Bo tak właśnie jest. Nie wierzę, że cię tu nie ma. Ale trwa to tylko przez okamgnienie. Gwałtownie puszczam tkaninę, jakbym sobie nią poparzył palce.
Jest pierwszy października, idę, ocierając się o mleczne ściany domów przy via Roma, a zimny wiatr goni mnie aż do placu przy molo.
Dziś jest grudniowa pogoda, przynajmniej tu, na Stromboli. Bar przy hotelu Ossidiana właśnie się otworzył. Calogero zapala światła w witrynach, a ja, jak co rano, czekam w progu, aż skończy zamiatać podłogę. Zatrzymuje wzrok na mojej walizce, zerka na zegar naprzeciwko kontuaru i odstawia miotłę. Podaje mi pierwsze espresso tego dnia, za nim półka z alkoholami z butelką sambuki na widoku.
– Czegoś brak tej kawie – mówię mu, wskazując ruchem głowy na butelkę.
Calogero unosi grube brwi i wytrzeszcza oczy, sposób, w jaki wyraża zdumienie, przypomina mi twoją minę, kiedy byliśmy u doktora i pytałem go, czy mogę sobie od czasu do czasu pozwolić na szklaneczkę.
Chwyta przezroczystą butelkę i dolewa kapkę alkoholu do mojego espresso.
– Gdyby tu była pańska żona, odcięłaby mi rękę.
– Ale jej tu nie ma – przypominam mu i wlewam w siebie zawartość jednym haustem. Rzeka ciepła spływa mi do żołądka, a potem następuje znajome pieczenie, żar ognistej kuli we wnętrznościach, jak podczas pierwszych karnawałowych popijaw, kiedy miałem osiemnaście lat i tańczyło się po garażach, a pot pachniał młodością i winem.
W wewnętrznej kieszeni płaszcza dzwoni mój telefon komórkowy. Wyciągam go, wpatruję się tępo w imię na wyświetlaczu. Antonio. Otrząsam się, dopiero słysząc słaby jęk syreny wodolotu. Wciąż dzwoniącą komórkę wrzucam z powrotem do kieszeni.
Calogero stawia na ladzie dwie szklaneczki, napełnia je sambuką i stoimy w milczeniu, patrząc, jak wodolot zwalnia, cumuje i wyłącza silniki.
– No to na szczęście.
Opróżnia szklaneczkę jednym łykiem, robię to samo i powierzam mu klucze do naszego domu oraz życie akwariowej rybki. Dziś mija rok i miesiąc. Był wieczór pierwszego września, mieliśmy na kolację arancini domowej roboty, w tle słychać było pracę naszych pełnych ust, potem nastała cisza, kiedy sprzątałaś ze stołu, a wszystko, co z niego znikało, jak zwykle okazywało posłuszeństwo twoim szczupłym dłoniom, przyciągnięte przez palce szorstkie od detergentu. Opasałaś się czerwonym fartuchem, który Antonio dał ci w prezencie na Dzień Matki. „Nikt nie gotuje tak jak mama” – głosił czarny napis na piersi. Kiedy odkręciłaś kran zlewu, położyłem się na kanapie, tak już teraz mam, że moje ciało domaga się snu i pozostaje głuche na jakikolwiek sprzeciw. Usiadłaś przy mnie, pogłaskałaś mnie po czole i obudził mnie chłód twojej jeszcze wilgotnej dłoni. Potem twoje usta spoczęły na moim pomarszczonym, ale ogolonym policzku, takim jak lubisz.
– Zostań – szepnąłem.
– Nie mogę, muszę skończyć zmywanie – odpowiedziałaś cicho.
Odprowadziłem cię do kuchni ciężkim spojrzeniem spod sennych powiek. Nie wiedziałem, że to ostatni obraz, jaki mi po tobie zostanie.
Czekałem na ciebie przez dwie pory roku i każdego dnia piłem gorzką kawę ze względu na cukrzycę, gotowałem warzywa na obniżenie kwasu moczowego, odmawiałem sobie wina i wychodząc, zostawiałem w drzwiach klucze od domu. Potem, kiedy wiosna rozgrzała powietrze, powiesiłem klucze z powrotem na ścianie, kupiłem dres i adidasy, zacząłem regularnie wstawać o świcie i odbywać długie spacery po nabrzeżu wśród ubranych w szorty i tiszerty młodych ludzi, którzy ustępowali mi drogi. Trzysta sześćdziesiąt pięć dni i jeden miesiąc i jestem gotowy, lekarz powiedział mi w zeszłym tygodniu, że mam zdrowie młodzieniaszka.
Ileż to rzeczy robi się dla miłości, nawet jeśli już dawno jesteś po trzydziestce. Czy to nie dziwne, Anno? Właśnie teraz, gdy nasza miłość się zestarzała i sądziłem, że jest bezpieczna. Właśnie teraz prosisz tego starca o jej kolejny dowód?
Pomost łączący wodolot z lądem jest śliski, trzymam się poręczy, młody człowiek sprawdzający bilety podchodzi do mnie, chwyta moją walizkę i razem pokonujemy ostatni odcinek przed wejściem na pokład. Ściągam fedorę z głowy, opieram ją o pierś i siadam na pierwszym lepszym fotelu; wodolot jest pustawy, to już nie jest lato z tłumem turystów walczących o miejsca. Widzę przez szybę, jak marynarz zwalnia cumę, mężczyzna na lądzie macha na pożegnanie, podczas gdy morze pieni się pod kadłubem, ryk silników odbija się echem w całej kabinie, czarna mgła otacza kadłub, a ja, po tylu latach, opuszczam tę wyspę samotnie. Ciekawe, czy ty też, gdy odpływałaś, patrzyłaś w górę na dym unoszący się nad wulkanem, czy wracałaś myślami do nocy spędzonych na tarasie w ciemności, gdy siedzieliśmy na małej kanapie pod kocem i patrzyliśmy, jak wytryski lawy rozświetlają niebo. Czy choć przez chwilę pomyślałaś wtedy, żeby wrócić do mnie, chłopaka, którego poślubiłaś, zawierzając jego obietnicy?
Na Salinie wsiada młoda blondynka, a dwa rzędy przede mną zza siedzenia podnosi się czyjeś ramię i daje jej znak. Dziewczyna się uśmiecha, szybko przemierza przejście, trzymając się uchwytów przy zagłówkach, a z fotela wstaje kędzierzawy chłopak, bierze ją w ramiona, przyciąga do siebie. Pozostają przytuleni tak długo, że podnoszę się lekko w fotelu, by zobaczyć, co wyprawiają. Całują się szybko i głośno, a jeśli on się na chwilę rozprasza, ona chwyta go za podbródek i przywołuje do porządku. W pewnym momencie dziewczyna zauważa, że na nich patrzę. Zapadam się w fotelu jak zdemaskowany podglądacz i zasłaniam oczy fedorą, a dwoje kochanków znika między siedzeniami aż do Lipari, gdzie ona, nim wysiądzie, obciąga bluzkę na dżinsach i poprawia palcami blond fryzurę. On z kolei opuszcza swoje miejsce, rozprostowuje nogi w przejściu, a następnie idzie poszukać innego fotela. Siada w moim rzędzie, dwa miejsca dalej. Co jakiś czas na niego spoglądam i uśmiecham się znacząco. Przyklejony do telefonu komórkowego udaje, że mnie nie zauważa.
– Za moich czasów trzeba było ciężko pracować na pocałunek – zagajam w końcu, puszczając do niego oko. –
Za pańskich czasów – odpowiada i odwzajemnia mrugnięcie. Daję mu znak ręką, żeby się przysiadł, i gdy już zajmuje miejsce obok, szepcę mu do ucha.
– I to nie były takie pocałunki, jakie teraz sobie dajecie. Ja i moja żona ledwie się dotykaliśmy, ocieraliśmy i trzeba było to robić bardzo szybko. Gdyby ktoś nas zobaczył, mielibyśmy kłopoty.
– Coś takiego. Gorzej niż w więzieniu – odpowiada, wciąż zajęty swoim telefonem. Stuka palcami po ekranie jak mistrz daktylografii, bezwzrokowo.
– Naprawdę gorzej. Nie mieliśmy tych kieszonkowych komputerów, których wy używacie, żeby można było do was mówić i nie patrzeć wam w oczy.
Uśmiecham się. Prawie zapominam, że mam osiemdziesiąt lat. Wracam myślami do czasów mojego zakochania, do fascynacji głosem, zapachem, do mnóstwa niegramotnych listów, kwiatów, patefonów i pocałunków kradzionych pod drzewem morwowym.
– Ile masz lat? Wkłada telefon do kieszeni. W końcu na mnie patrzy.
– Osiemnaście skończę w grudniu.
– Moja żona była w twoim wieku, kiedy ją poślubiłem. Wcześniej widziałem ją może kilkanaście razy, a potem się z nią ożeniłem. Myśli o tym przez chwilę, wpatrując się w swoje buty.
– Wy, starsi, wszyscy mówicie to samo. Może to i romantyczne, ale lepiej, że mamy teraz swobodę poznania drugiej osoby, zanim wpadniemy w kłopoty.
Wymyka mi się lekkie parsknięcie.
– Kiedyś była jedna obrączka, i to na całe życie.
Przerywa nam głos megafonu oznajmiający, że dopływamy do portu w Milazzo.
Wodolot ślizga się po powierzchni wody, przepływamy między dwoma promami, mijamy łódź patrolową straży przybrzeżnej.
– Jak masz na imię? – pytam go.
– Andrea.
– Andrea, a teraz pomóż mi z walizką.
Zgadza się z tym półuśmiechem, którym młodzi ludzie obdarzają starców, kiedy prosimy ich o pomoc i ją otrzymujemy, a wraz z nią litość.
Czekamy w kolejce przed wyjściem, podczas przybijania do brzegu nieco chybocze, więc by nie stracić równowagi, chwytam się jego ramienia. Tuż za bramą portu proponuje, że odprowadzi mnie na dworzec autobusowy, i uwalnia mnie od brzemienia walizki. Przed tablicą z rozkładem jazdy żegnamy się uściskiem dłoni. W chwili, gdy wyjmuję okulary z kieszeni koszuli, wraca.
– Ale co pan tu robi tak sam, bez żony?
– Szukam jej – odpowiadam i zaczynam się denerwować, bo mimo okularów na nosie ledwo widzę litery na rozkładzie, mrużę oczy przed tablicą i bardzo chciałbym wiedzieć, jaki ci ludzie mają interes w pisaniu wszystkiego takim drobnym drukiem.
Andrea marszczy czoło.
– W jakim sensie?
– W takim, że znikła i że jej szukam. – Podchodzę jeszcze bliżej tablicy i nic, po prostu nic nie mogę odczytać, a to podnosi mi ciśnienie. – Powiedz mi lepiej, co tam jest napisane, bo nic nie widzę.
– Odchodzi za trzydzieści minut.
Słucham go, ale już mi leci ślinka, bo po drugiej stronie ulicy widzę lodziarnię, z lokalu wychodzą ludzie z olbrzymimi porcjami wafelkach i nabieram ochoty. Andrea nie daje się prosić. On bierze stracciatellę i nutellę, ja orzech laskowy i czekoladę. Jemy, siedząc na ławce, a ja uśmiecham się radośnie.
Ty, co się wściekałaś, że nie dbam o cukrzycę, nigdy byś mi nie pozwoliła zjeść tego loda.
– Czyli że pańska żona zaginęła rok temu, a pan dopiero teraz jedzie jej szukać – nawiązuje do przerwanego wątku rozparty na ławce Andrea, skubiąc resztkę wafelka.
Odpowiadam mu mruknięciem i wycieram usta papierową serwetką, którą dają w lodziarniach. Ledwie kończę wafla, kiedy nadjeżdża autobus.
Andrea bierze moją walizkę i umieszcza ją w luku bagażowym.
– Pan to jest naprawdę przegość, trzymam za pana kciuki.
– Severino – mówię mu.
– Mam na imię Severino, a moja żona to Anna.
Kiwa głową, a potem się wyłącza. Myśli nad czymś.
– Ale jeśli ona nie żyje? Posyłam go ręką do diabła.
– Nie, na pewno żyje.
– A skąd pan to wie?
– Po prostu wiem.
Uśmiecha się z zamkniętymi ustami. Ludzie szykują się do wejścia do autobusu. Jeśli się nie pospieszę, zostanie dla mnie miejsce na samym końcu, a ja, kiedy siedzę z tyłu, dostaję choroby lokomocyjnej. Andrea idzie za mną aż do wejścia.
– Dzięki za walizkę i miej się dobrze – mówię.
– A co, jeśli ona nie chce być znaleziona? – drąży. – Skoro ktoś postanawia zniknąć, to musi mieć jakiś powód, nie?
Kładę chłopakowi rękę na ramieniu. Drugą wyjmuję z kieszeni telefon komórkowy i mu go podaję.
– Zróbmy tak – proponuję. – Zapisz mi swój numer w mojej książce adresowej.
Szybko stuka palcami po ekranie, a potem dzwoni z mojego telefonu do siebie.
– Coś panu napiszę – mówi, oddając mi telefon.
– Lubisz arancini? – pytam.
– Też mi pytanie!
– W takim razie, kiedy ją znajdę, zadzwonię do ciebie i zaproszę cię do nas do domu – obiecuję. – Anna robi najlepsze arancini na całej Sycylii i możesz nawet przyprowadzić swoją dziewczynę, o ile jej po drodze nie zmienisz.
Wsiadam do autobusu jako ostatni, płacę za przejazd i się żegnamy. Szukam miejsca siedzącego w środku, a on na ulicy pokazuje mi jeszcze podniesiony kciuk.